sobota, 29 września 2012

jesienne pociągi i Raj Odzyskany

Moja prywatna Mamusia Muminka zwykła mawiać, że jesień jest w 3D. To stwierdzenie tłumaczy prosto: drzewa i krzewy zmieniają "umaszczenie" listowia przez co znika wiosenno-letnia jednolita ściana zieleni i wraz z nowymi kolorami pojawia się głębia. Coś w tym jest. Patrzysz i widzisz - żółta brzoza bliżej, zielono-czerwona jarzębina dalej, brązowy dąb tuż za nią i tak dalej, dalej... im głębiej w las tym więcej kolorowych drzew.

Październik tuż-tuż a ja już od dawna kursuję do i z Katowic załatwiając sprawunki różnorakie. Na szczęście pierwszego września na nowo otwarto linię kolejową łączącą moje miasto (i poszczególne dzielnice) z Katowicami, więc znów cieszę się krótszą podróżą oraz jesiennymi widokami za oknem. 

Przy okazji jednej z ostatnich wycieczek miałam okazję zobaczyć prawdziwy Tajemniczy Ogród, do tej pory skrzętnie ukryty przed oczami ciekawskich za parawanem zieleni. Teraz jesiony chroniące ten kącik od strony uliczki pożółkły, dzikie wino na murze od strony torów zapłonęło wściekłą, szaleńczą czerwienią, a za wspomnianym murem z szarych pustaków zieleniła się ostatkiem sił samotna jabłoń. Mimo wyraźnego zdziczenia szkarłatne jabłuszka były duże i pełne, zachęcające do zerwania i ugryzienia, (zupełnie nie przypominały "psiar" z "Seksmisji"). Skojarzenie było jednoznaczne: 

pociąg pośpieszny 
przez sekundę za oknem 
zapomniany raj

sobota, 15 września 2012

"co autor miał na myśli" czyli płapki interpretacji

"Co poeta chciał przez to powiedzieć" oraz "co autor miał na myśli" to dwa zdania na które zawsze reagowałam alergicznie i które wciąż, po tylu latach od zakończenia szkoły, wywołują u mnie drgawki. Mimo całej mojej sympatii, ba! Nawet miłości do lekcji języka polskiego nienawidziłam myśli, że zaraz nastąpi ta makabryczna część programu, czyli wiwisekcja literaturoznawcza nazywana potocznie "analizą i interpretacją". Te działania, mające na celu dogłębne zrozumienie wiersza (lub prozy) zwykle kończyły się dobiciem do zupełnie innego portu o nazwie "skrajna niewiedza". Bo przecież moje prywatne odczucia na temat dzieła są błędne, w pierwszej kolejności muszę poszukać klucza, który magicznie otworzy mi drzwi do oświecania, dzięki czemu poznam odpowiedź na dręczące ludzkość pytanie: "co autor chciał przekazać potomnym?".

Efekt tych ćwiczeń był taki, że skutecznie zniechęciłam się do wielu autorów, nierzadko świetnych, do których nawet teraz nie umiem się przekonać bo w uszach wciąż brzmią mi powtarzane w szkołach frazy (oczywiście wykuwane na pamięć, bo odpowiednie wpisanie się w wymagany przez nauczyciela i program szkolnictwa klucz zapewniało wysokie stopnie, a w późniejszym czasie dobre zdanie matury - zgroza i hańba!). 

Rozmawiałam o tym niedawno na sabacie z innymi, podobnymi do mnie, czarownicami. Obie zgodnie stwierdziły, że do dziś noszą w sercu urazę do systemu nauczania i nie potrafią polubić niektórych książek lub autorów, bo wciąż odbija im się czkawką dawnych interpretacji. Przykładowo: w ten sposób ja ostatkiem sił ocaliłam przed znienawidzeniem Leśmiana, ale wciąż dostaję palpitacji na myśl o Gombrowiczu, którego uwielbia moja przyjaciółka, nieuchronnie sięgająca po wiadro za każdym razem, kiedy usłyszy o Słowackim, którego umiłowała sobie trzecia z nas, dla odmiany waląca główką w stół na przypomnienie sobie pamiętnej lekcji, na której mieliśmy radość omawiać zawartość ogródka Zosi. Myślę, że ten łańcuszek można ciągnąć w nieskończoność.

Każda z nas studiuje obecnie na innym kierunku i być może dlatego, że w ten sposób patrzymy na ten sam problem z perspektywy różnych dyscyplin dochodzimy do różnych wniosków, które się wzajemnie dopełniają. Wnioski z dyskusji były następujące: 

1. Każdy człowiek jest inny ponieważ wychował się w innych warunkach, spotkał innych ludzi, przeczytał inne książki i obejrzał inne filmy, a także przeżył inne rzeczy i w ten sposób odczytuje tekst na swój indywidualny sposób, odwołując się do dorobku swoich własnych doświadczeń. (Oczywiście wiązać się to będzie z faktem, że ja-obecna będę do tekstu podchodzić inaczej niż ja-za-lat-pięć, która może mieć już inne doświadczenia za sobą a przez to - inną perspektywę). 

2. Mimo wszystko należy pamiętać o powiązaniu tekstu z autorem. W celu "prawidłowego odczytania" nie należy zapominać o biografii twórcy, ponieważ tekst powstał w określonych warunkach i wynika z konkretnych pobudek. Dobrym przykładem będzie tutaj chociażby Gałczyński, którego wiersze napisane po 46 roku nagle zaczynają tracić swój dziecięcy urok i słodką naiwność, kiedy ma się w pamięci jego losy i doświadczenia życiowe. 

3. Pozornie w opozycji do punktu drugiego. Nie ma czegoś takiego jak zła interpretacja. Jeżeli ja, jako czytelnik, mam jakąś wizję (nawet skrajnie odbiegającą od "intencji autora"!) którą jednak potrafię udowodnić interpretowanym tekstem - interpretacja jest poprawna!

Sama jako autor niejednokrotnie spotkałam się z interpretacjami moich tekstów, które znacząco odbiegały od "pierwotnego założenia". Nigdy jednak nie zdarzyło mi się żebym świadomie wyprowadzała kogoś z "błędu", bo jestem szczerze przekonana, że czytelnik ma prawo do prywatnego odczytu. Publikując coś, czy to w książce, czasopiśmie czy w internecie przestaję być jedynym autorem wiersza. Owszem, dalej jest on mój, bowiem to ja go napisałam, ale każda kolejna osoba czytając go - tworzy go na nowo. I tak ma być! 

Ostatnio taką ofiarą "złego odczytania" padło haiku z kolażu 272 o czym dowiedziałam się przez przypadek. Opisywałam w nim świetliki siedzące na trawach, które miałam okazję kiedyś oglądać, a które wciąż powracają w mojej pamięci w różnych konfiguracjach. Ktoś odczytał to w zupełnie inny sposób i podobno wpadł w wielkie rozczarowanie nie tyle mną czy tekstem, co sobą i swoja interpretacją. A niby dlaczego nie miałby to być opis, no nie wiem, chociażby opadów toksycznych, przez co całe haiku nabrałoby charakteru manifestu ekologicznego? Może chodziło o nawiązanie do meteorytu, który zakończył erę dinozaurów, co w efekcie jest pretekstem do rozważań na temat konfliktu między nauką a religią? Albo to niepodeptane pety, tlące się jeszcze między rabatkami, po pamiętnej imprezie na działce? Ten wiersz jak i kolaż został oddany w ręce czytelników, mając więc prawo szukać tam potwierdzenia dla własnych spostrzeżeń czy wizji świata. Dlaczego miałabym się o to wszystko złościć? Jedyne, czego mi szkoda to tego, że nierozważnym słowem zepsułam komuś przyjemność samodzielnego czytania moich wierszy.

Główny oskarżony - Kolaż 272

sobota, 8 września 2012

lato w odwrocie i jesienna dywersja

"Zdrajco! Zdrajco! Po trzykroć zdrajco!" chciałoby się zakrzyknąć, wymachując przy tym pięścią w stronę okna, a raczej tego, co za oknem króluje - listopadowej szarzyzny (wszak wielokrotnie już pisałam, że listopad to stan ducha, niezależny od kalendarza). Nie mogę się wyzbyć poczucia, że oto staliśmy się ofiarami spisku, wbito nam nóż w plecy i jedyne co nam pozostało to cichy jęk nie bez powodu zaczerpnięty z klasyka: "I ty, Lato, przeciw mnie?".

Już od dobrego miesiąca obserwuję narastający dywersyjny sabotaż prowadzony przez partyzantów jesiennych w hełmach z dojrzewających żołędzi. Paradoksalnie pierwsza zdradziła się mazurska jarzębina, której niepowstrzymane i niespodziewane rumieńce zwróciły moją uwagę i nakazały zachować czujność. Niedługo później dostrzegłam wzmożoną produkcję broni ciężkiego kalibru za którą odpowiedzialne były kasztanowce, nieśmiałe jeszcze ataki w postaci dębowego bombardowania zsyłanych bez litości i ostrzeżenia na okolicznych spacerowiczów, a także pierwsze ofiary w postaci wysuszonych, pożółkłych traw (być może pożółkły z zazdrości, że same nie mogą stanąć w pierwszej linii ofensywy). Niedługo później dołączyły do nich wrzosy, które zaczęły wymachiwać swymi kwiatowymi sztandarami, a których jasnoliliowe i ciemnofioletowe plamy mogłam obserwować z okna pociągu relacji Warszawa-Tychy. Myślałam, że może chociaż mój dom ocaleje przez krótką chwilę i że linia walki między latem a jesienią dotrze tam z opóźnieniem. Gdzie tam! Pierwsze na stronę wroga przeszło dzikie wino, przybierając iście wojenną, bo krwiście-czerwoną barwę. Lato musiało się zlęknąć, bo niedługo po tym żółte flagi kapitulacji wywiesiły nawłocie a zaraz po nich pierwsze suszki w kolorze wyblakłej słomy zaczęły ukradkiem opuszczać swoje stanowiska na gałęziach drzew i uciekać wraz z wiatrem, byle dalej przed działaniami rosnącego w siłę okupanta. 

Trzeba jesieni oddać sprawiedliwość, że o ile wiosna pojawia się raczej niespodziewanie w eksplozji zieleni, lato uroczyście wtacza się na swym złotym rydwanie, a zima jak co roku zaskakuje drogowców (i nie tylko) to ona opanowała do perfekcji wojnę podjazdową, ciężką do uchwycenia dla oka. Wszak jeszcze jest lato! (Ale jak widać nie do końca).

Mimo wszystko lubię jesień. Żarty żartami, ale to moja ulubiona pora roku. Męczy mnie tylko ta szarzyzna, która raz na jakiś czas przykrywa wszystko smętnym woalem i odbiera chęci do robienia czegokolwiek. Wtedy mam chęć jedynie na to, żeby zakopać się w pościeli i wzorem muminków zapaść w zimowy sen mimo iż jesień jeszcze nie rozkręciła się na dobre, a o śniegu nie ma jeszcze co marzyć.

Jednak kiedy jest tak pięknie jak było jeszcze parę dni temu, z przyjemnością wybieram się na najdłuższe nawet spacery, podziwiając narastającą batalię wrześniową. 

Questo è tutto.

Prapremiera kolażu 281 i równocześnie przypadkowa ilustracja ostatniego haiku.