poniedziałek, 29 października 2012

jesienne liście, listy i powroty

Zbliża się wielkimi krokami (pewnie w kaloszach siedmiomilowych) listopad. Pomimo niechęci do szarugi zawsze lubiłam nazwę tego miesiąca. Lisy, liście, listy i listopad - wychodzi moja predyspozycja do zabaw słownych i żonglerki językowej. Kolaż 119 czy 231 są tylko luźnymi przykładami. Nie zmienia to jednak faktu, że dziwnym zbiegiem okoliczności głównie jesienią znajduję w skrzynce listy - nie tylko tej elektronicznej ale i klasycznej.

Nie dalej jak miesiąc temu  wspomniałam o tym Wiercipiętkowi, który (w swym przemiłym zagonieniu połączonym z lekkim roztrzepaniem) chyba nie zwrócił na to specjalnej uwagi, ale pokiwał przyjaźnie głową i Mumrikowi - ten dla odmiany mruknął tylko swoim zwyczajem i wzruszył ramionami, typowo dla Włóczykija. Ja jednak po dokładnej analizie ostatnich kilku jesieni wiedziałam swoje i spokojnie czekałam na rozwój wypadków. Oczywiście doczekałam się.

Nie wiem jednak czy ktoś jeszcze przeżywa taki syndrom list-opadowy czy nie, ale zastanawiam się od czego to zależy. Może po wakacyjnych szaleństwach człowiek wraca do swojego życia i wspominając wieczorami swoje wyczyny zatraca się we wspomnieniach tak bardzo, że odgrzebuje jak archeolog wydarzenia i osoby już dawno minione? A może po prostu budzi się w nas jesienią sentyment i skłonność do "a pamiętasz...?". Nie zmienia to faktu, że od kilku lat jesień zawsze przynosi mi dawne znajomości. 

Różnie to potem z nimi bywa. Niektóre osoby znikają równie szybko, jak się pojawiły i tylko kilka wiadomości w archiwum poczty świadczy, że kiedykolwiek się znalazły, ale inne zostają na dłużej. Część odzywa się regularnie, inne dają o sobie znać raz na kwartał, semestr, rok. Nie ma reguły. Zwykle też takie odkurzenie starych znajomości to wielka przyjemność, budząca sentyment i radość, chociaż zdarza się również i tak, że ponowne spotkanie zakańcza wewnętrzna konkluzja, że nic już nie mamy z tą osobą wspólnego.

To ostatnie mnie akurat nie dziwi. Tak to już chyba jest, że człowiek czasami ma ochotę wrócić (ha, powiedzmy górnolotnie) do korzeni, a później się okazuje, jak bardzo się przeobraził (in plus lub wręcz przeciwnie). Sama nie mogę wyjść z zadziwienia, jak mocno zmienił się mój światopogląd i jak bardzo ja obecna różni się od tej, powiedzmy, mnie sprzed pięciu lat. Chociaż z drugiej strony nie zmieniłam się wcale (paradoks). Dla niektórych może to być nieznośnym rozczarowaniem, a dla innych - miłą zmianą na lepsze. Oczywiście działa to w obie strony.

Mimo wszystko - jestem zadowolona. Bez względu na efekty każde takie stare spotkanie jest niezwykle rozwojowe. I nawet jeśli nie utrzymuję już kontaktu z kimś, kto się odezwał do mnie dwa, trzy, cztery lata temu, to wciąż mile te powroty wspominam. 

Kolaż 007


wtorek, 16 października 2012

"w lewo patrz, w prawo patrz!" czyli o ćwiczeniu karku przy regale

W pierwszej kolejności spieszę donieść (lecąc na skrzydłach radości), że generalny remont mojego pokoju można uznać za zakończony. Cieszy mnie ten fakt niezmiernie (i niezmiennie też), bo po tylu latach spania "na wysokościach" nagłe przeniesienie się na czas robót na podłogę zniosłam dość źle. Na szczęście budzenie się w nocy z pytaniem "gdzie ja jestem?" zaciśniętym w krtani mam już za sobą.

Dzisiaj zamierzam trochę pomarudzić, bo coś mi się wydaje, że dawno nie marudziłam. Mimble mimo wszystko lubią czasami zmarszczyć nos w geście niezadowolenia i powiedzieć, że coś jest nie tak, jak być powinno, więc i ja dziś trochę pogderam. Rzecz się tyczy książek. Ale nie tyle książek jako tworów literackich, co książek fizycznych, jako-takich. Wprowadzając się bowiem ze swoimi książkami na nowe regały doszłam do kilku wniosków, które w sumie można podsumować tą samą konkluzją: "śmierć wydawcom!". Dlaczego?

Po pierwsze: czy każde wydawnictwo musi mieć własny system drukowania i wydawania książek? Jedni wrzucą logo na górze, drudzy na dole, jedni machną tytuł i autora na grzbiecie w lewą stronę, drudzy w prawą, a ty potem człowieku łaź, szukaj i gimnastykuj kark, wywijając głową raz w jedną, raz w drugą stronę. Niezwykle mnie ten brak usystematyzowania drażni. Wygrażałam wydawcom ostatnio, w trakcie szwendania się po katowickich antykwariatach, ale jak zauważyłam towarzyszącemu mi Mumrikowi ta samowolka wydawnicza jakoś nie przeszkadza; słysząc moje jęki wzrusza ramionami i uśmiecha się rozbrajająco w niemym "o co ci chodzi, kobieto?". Chodzi mi o to, że (moim zdaniem) powinny być ścisłe wytyczne jak zamieszczać dane na grzbiecie książki. Załóżmy: niech będzie tak, żeby tytuł można było odczytać w momencie, kiedy książka leży okładką w dół (abo odwrotnie, wszystko jedno). Unikniemy wtedy głupiego wywijania głową na prawo i lewo. Jak ktoś z tym czegoś nie zrobi, to w końcu środowisko bibliofilskie dorobi się kołnierzy ortopedycznych.
Osobiście zastanawiam się coraz poważniej, (ale moja pedanteria walczy na razie z lenistwem) czy wszystkich moich książek nie poustawiać tak, żeby można było czytać tytuły np. idąc od lewej strony regału do prawej. Oczywiście wiązałoby się to z odwróceniem wielu tytułów w półce do góry nogami. Ale w sumie, co za różnica?  (Podejrzewam, że pewien Homek siedzi teraz i szlocha, czytając o tym nadmiernym uporządkowaniu).

Po drugie: jeśli już muszą, to niech wydawnictwa różnią się między sobą; trudno, jakoś to zniosę. Ale niech już będzie jakiś porządek wewnątrz jednego wydawcy! Mam piękny zbiór twórczości Stachury. Jednak wizualną przyjemność z tego, że wszystkie książki są w tym samym rozmiarze, w białych, twardych okładkach psuje trochę fakt, że każdy tom opisany jest czcionką o innym rozmiarze i kroju. Dziwnie to wygląda...
Na miano mistrza zasługuje jednak wydawnictwo, które wydało trzy tomy poezji Mateusza Kurcewicza. Otóż każdy tomik ma rozmiar diametralnie różny od pozostałych. "Chwilomyśli" mają rozmiar: 15,5x16 cm,  "Lunaświat": 16,5x24 cm a "Bezkształty": 20,5x15. Innymi słowy kolejne książki mają kształt: kwadratu, pionowego prostokąta i poziomego prostokąta. Choćbym bardzo chciała nie jestem w stanie postawić ich obok siebie na półce i z rozpaczą wypatruję tomu w kształcie trójkąta.

Ostatnim grzechem wydawców jest "ulepszanie na siłę". Pół biedy, jeśli ofiarą czyjejś wizji artystycznej albo fantazji lingwistycznej (mówię tutaj o ingerowaniu w tytuły książek obcojęzycznych, żeby były bardziej "atrakcyjne") padnie książka "niezależna", czyli występująca w jednym tomie, bez kontynuacji. Gorzej jeśli ktoś w ten sposób krzywdzi serię.
W liceum na fali wieloletniej fascynacji Japonią odkryłam książkę Takashiego Matsuoki pt.: "Chmara wróbli". Książka spodobała mi się ogromnie i z wypiekami na twarzy czekałam na ciąg dalszy. Zgodnie z zapowiedzią drugi tom miał nosić tytuł "Jesienny most" i pojawić się (bodajże) w kolejnym roku. Spędziłam następne dwanaście miesięcy gryząc pazurki w podnieconym zniecierpliwieniu i kiedy wreszcie nadeszła pora, by kontynuacja "...wróbli" pojawiła się w księgarniach - nic się nie wydarzyło. Czekałam tak długie dni i tygodnie, a kiedy w końcu straciłam nadzieję natrafiłam w jakiejś gazecie na recenzję książki. Po opisie poznałam, że jest to druga część historii. W ten sposób stałam się posiadaczem "Honoru samuraja" - książki wyższej od pierwszego tomu o dobry centymetr, z kretyńskim złotym smokiem i samurajem w twórczym szale mordu na okładce. Co się stało z "Jesiennym mostem" i ładną grafiką jesienną - nie wiem. W informacjach wydawniczych, w rubryce "tytuł oryginalny" jak byk stoi bowiem: "Autumn Bridge"...

Oczywiście zgadzam się w pełni, że jestem zbyt pedantyczna (to raz) i że nie należy oceniać książki po okładce (to dwa). Jednak są sprawy, których nawet Mimbla nie zostawi bez słowa komentarza. Przyznam się, że mimo wszystko mam czasami wielką chęć zakuć jakiegoś wydawcę w dyby i solidnie wygrzmocić mu tyłek nieforemnie wydaną książką. Tak, dla przykładu innym - może kiedyś zmądrzeją.

Fino alla prossima volta.