poniedziałek, 30 sierpnia 2010

krótkie, późnonocne rozważania o ćmach, świecach i lampach

Mniej więcej rok temu wpadłam przypadkiem w tej ogromnej skarbnicy wiedzy jaką jest internet, na wyjaśnienie starej zagadki, dlaczego ćmy lecą do światła. Tłumaczenie okazało się być proste i dość logiczne, a więc co za tym idzie, możliwe do przyjęcia przez poważnego, rozważnego człowieka XXI wieku.
Po wpisaniu pytania w wyszukiwarkę możemy się szybko dowiedzieć, że ćmy wyrobiły sobie na drodze ewolucji zdolność nawigowania w nocy w oparciu o światło księżyca i gwiazd – po prostu owady te utrzymują stały kąt względem lśnienia ciał niebieskich a swoim kierunkiem lotu. Na skutek tego owad co prawda leci po łuku, jednak skala tego manewru jest na tyle duża, że dla motyla praktycznie niezauważalna. Niemniej w zetknięciu ze światłem nienaturalnym - żarówką lub nie daj Bóg ze świecą, owy kąt po którym krąży ćma zmniejsza się gwałtownie, przez co motyl zatacza coraz węższe koła i w konsekwencji wpada na obiekt. Logiczne? Czytelne? Oczywiście – to argumentacja jak najbardziej do przyjęcia.
Trudno jednak nie spojrzeć na tę naukową prawdę bez pewnego rozczarowania. Znowu, po raz kolejny, zostaliśmy obdarci z jeszcze jednego pięknego mitu – tym razem z literackiej metafory nieszczęśliwej, zgubnej miłości, gdzie płonąca świeca reprezentuje osobę ukochaną, a ćma kochającą. Usta same się krzywią na myśl o tym, że ten nocny motyl nie jest jednak w stanie pokochać ognia tak mocno, by w nim zginąć, a ponosi śmierć tylko na skutek błędu i przypadku. Ot, kolejna przegrana batalia romantyzmu z racjonalizmem. Jednak z drugiej strony, czy prawda nie bywa czasem smutniejsza i być może, piękniejsza? Poza tym, metafora zostanie w sztuce na przysłowiowe zawsze, a nie wiadomo, co jeszcze nauka szykuje dla nas w zanadrzu.
Tak czy siak, niezaprzeczalny jest fakt, że niektóre ćmy są wielkimi przegranymi. Nie ważne, czy ich śmierć w płomieniach uzasadnimy złym sercowym wyborem, głupotą, czy błędem w nawigacji. 

kolaż 020
Po opublikowaniu tej pracy na mojej stronie, spotkała mnie bardzo miła niespodzianka w postaci parafrazy mojego haiku, którą napisał mój kolega po „kolażowym” fachu, steve2727. Przy tej okazji serdecznie zapraszam na jego deviantartowe konto: steve2727.deviantart.com . A wiersz brzmi następująco:

Drawn into the light
Mesmerised hypnotised
then darkness...

niedziela, 22 sierpnia 2010

o sierpniowych malinach, Leśmianie i czytaniu poezji

Sierpień to chyba mój ulubiony miesiąc, a przynajmniej drugi obok października. Jest to czas, kiedy lato stopniowo dojrzewa, by później zmienić się i niepostrzeżenie przejść w jesień. Dni stają się coraz krótsze bo słońce pada pod innym kątem niż w czerwcu i lipcu, ale dzięki temu wszystko tonie w pięknym, złoto-pomarańczowym świetle. Jest ciepło, ale nie gorąco , a pszczoły, trzmiele i motyle uwijają się jak mogą, przeczuwając rychły koniec letniego kwiecia i słodkich owoców.
Nie tylko dlatego kocham ten zamykający lato miesiąc. W sierpniu pojawiają się najsmaczniejsze, a równocześnie ostatnie maliny – soczyste, o intensywnym, duszącym zapachu i nasyconym kolorze. Kilka tygodni temu, zaraz po przełomie lipca i sierpnia, zrobiłam sobie krótką przerwę w podróży. Miałam to szczęście, że przy polnej drodze na której się zatrzymałam na odpoczynek rosły niewielkie, ale ciężkie od owoców krzaki malin. Od razu zabrałam się do zbierania, przypominając sobie przy tym pierwsze wersy „W malinowym chruśniaku” Leśmiana. Jest on jednym z niewielu wierszy, który nie został mi skutecznie obrzydzony przez liczne analizy i interpretacje, którymi zadręczali mnie w liceum nauczyciele języka polskiego. Zawsze bardzo lubiłam ten przedmiot, jednak jestem przeciwna tym brutalnym wiwisekcjom literatury, które narzuca uczniom szkolny program nauczania. Książki powinno się przeżywać, nie analizować!
Wracając do tematu - przez to wszystko: ciepło późnego popołudnia, rozleniwione motyle, skojarzenie z „Chruśniakiem” i niespodziewaną, wynikającą z kontrastu z wierszem moją samotność wśród krzewów, powstały w mojej głowie dwa haiku, które kilka dni temu udało mi się szczęśliwie zilustrować (a to dzięki znalezieniu w sklepie malinowej herbatki tajemniczej marki X, jednak w bardzo ładnym, pożądanym przeze mnie opakowaniu).
Wkrótce po zamieszczeniu owego różowego dyptyku w internecie, między mną a dziewczyną o bardzo przyjemnym nicku kunie-kunda (szczerze polecam jej prace: kunie-kunda.deviantart.com) nawiązała się dyskusja, dość ożywiona, choć krótka – trudno jest długo dyskutować, kiedy obie strony mają podobne zdanie na ten sam temat. Okazało się, że kunie-kunda również kocha erotyki Leśmiana, podobnie jak ja. Ucieszyło mnie to ogromnie, spotkałam już bowiem wiele osób, które uznają Leśmiana za „badziewnego wierszokletę”, „pokrętnego-niezrozumiałego krętacza” i osobę „pisząca o niczym”. Wiadomo, są gusta i guściki, lirykę leśmianowską można lubić albo i nie, jednak nie dostrzeganie w wierszu „Łąka” erotyzmu, a już zwłaszcza przez studenta kulturoznawstwa, jest dla mnie wielkim zaskoczeniem i równocześnie przykrym rozczarowaniem.  Jak napisała kunie-kunda: -  „mi też się wydaje, że nie zawsze wszystko rozumiem, ale kto może powiedzieć, że na pewno wszystko rozumie? ale nie dostrzegać u leśmiana erotyzmu? to już wybitne niezrozumienie”. Zgadzam się z nią z całego serca. Nie zamierzam jednak pisać teraz żadnych manifestów, postulatów, pouczeń ani wielkich podsumowań. Pełna nadziei, że nie jesteśmy z kunie-kundą ostatnimi czytającymi i lubiącymi wiersze osobami w tym kraju, idę poczytać trochę liryków. Może Tuwima, tak dla odmiany?
dyptyk z kolaży 125 i 126 

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

o podróżach, poznawaniu nowych ludzi i życiu na walizkach

Powszechnie znane jest stwierdzenie, że „podróże kształcą” i jest w tej złotej myśli sporo prawdy. Od wielu lat staram się poznawać świat i zgadzam się całkowicie, że „w drodze” człowiek uczy się wielu rzeczy.
Jak Włóczykij z „Muminków” jestem typem raczej ciekawskim i niezależnym, więc bezczynne leżenie na plaży w celu biernego smażenia się na słońcu mnie nie pociąga, a nawet trochę przeraża. O wiele bardziej cenię sobie tak zwany aktywny wypoczynek, podróż na rowerze albo pieszo w jakiś pozbawiony pensjonatów rejon. W sakwach lub w plecaku mam wszystko, czego potrzebuję – namiot, śpiwór, sprzęt do gotowania, czyste ubrania i jakąś ciekawą książkę na deszczowe popołudnie. Trasę wędrówki mam luźno wytyczoną, nic mnie więc nie ogranicza ani do niczego nie zmusza. Jestem zupełnie wolna i ode mnie tylko zależy co, gdzie i kiedy będę robić.
Zauważyłam jednak ostatnio, że z wiekiem zmieniły mi się priorytety. Kiedy byłam młodsza, najważniejsze było dla mnie uczucie niepewności, wędrowanie w nieznane oraz niewiedza co się wydarzy, co i kiedy będę jeść, oglądać i zwiedzać. Teraz również cenię sobie to uczucie, ale zaczęłam zwracać uwagę na coś innego – na spotykanych ludzi. To niezwykłe, ale ludzie których spotykam będąc w podróży, traktują mnie zupełnie inaczej niż normalnie. Są otwarci, ufni, przyjacielscy. Chętnie się śmieją i zwierzają, często dają prezenty - innymi słowy robią rzeczy, których zwykle na co dzień by nie zrobili, zwłaszcza w stosunku do obcych. Kiedy spotykam kogoś na szlaku znika zwyczajowy dystans i ostrożność w nawiązywaniu znajomości. Po roku spędzonym w środowisku toksycznych ludzi, których spotykam codziennie na uczelni, w sklepie, pociągu, autobusie czy na ulicy – tych wszystkich marudzących, niezadowolonych, gderających ludzi, którzy zarażają mnie swoim pesymizmem – wtedy taki letni, wakacyjny wyjazd jest jak długo-miesięczna terapia u psychoanalityka, masaż zakwaszonych mięśni albo słońce po wielu dniach deszczu. Tych kilku tygodni męczenia się w upale z ciężkim plecakiem albo z okulbaczonym rowerem, kiedy pot leje mi się po plecach, stopy puchną w butach, a mięśnie palą żywym ogniem nie zamieniłabym za nic w świecie na sączenie kolorowych drinków na jakiejś tropikalnej wyspie. Zwyczajnie nie.
Wielka szkoda, ze zmieniają się czasy i stare, dobre chatki studenckie oraz schroniska zmieniają się w drogie, bezduszne hotele i pensjonaty. Szkoda także, że młoda kobieta dla własnego bezpieczeństwa nie powinna  już sama się włóczyć po bezdrożach. Ale i tak nie narzekam, tylko wciąż idę przed siebie. Niedługo znowu planuję wyruszyć w świat. Wam również życzę wakacyjnego szczęścia i pamiętajcie – podróże naprawdę kształcą.

kolaż 065

piątek, 13 sierpnia 2010

kobieta czekająca na brzegu morza czyli krótka opowieść o Iro

Udało mi się kiedyś czystym przypadkiem dojść do opowieści o pewnej greczynce imieniem Iro. Była ponoć kapłanką bogini Afrodyty oraz bardzo piękną kobietą. Mieszkała w nadmorskim mieście Sistos i była zakochana w Leandrosie, młodym mężczyźnie mieszkającym po drugiej stronie morza. Odległość nie była jednak kochankom straszna. Co noc Iro czekała na brzegu z zapaloną lampą, by za pomocą światła pomóc ukochanemu przebyć łodzią dzielące ich morze i ją odszukać. W ten sposób odnajdywali się codziennie.
W końcu nadeszła zima. Zakochani postanowili się rozstać na pewien czas i poczekać z kolejnymi spotkaniami do wiosny, kiedy znów zrobi się ciepło. Niestety, pewnego wieczoru Iro przez roztargnienie zostawiła na plaży zapaloną lampę. Leandros dostrzegł światło. Postanowił mimo wszystko przepłynąć do ukochanej po zimnym morzu, ale zamarzł na śmierć. Kiedy Iro znalazła później jego ciało, skoczyła w lodowate fale chcąc przytulić do siebie zmarłego kochanka, przez co wkrótce sama również zamarzła. Mieszkańcy Sistos przejęli się losem młodych zakochanych i postanawiając pochować ich razem, we wspólnym grobie.
W sumie to bardzo smutna historia. Byłam jednak zaskoczona, znajdując ją. Minęło już kilka lat od kiedy zaczęłam używać imienia Iro jako pseudonimu i nigdy nie natrafiłam na tę legendę. Była to dla mnie duża niespodzianka i pomimo radości z odkrycia tej tajemnicy, zrobiło mi się trochę nieswojo. Zaczęłam się mimowolnie zastanawiać, czy używając imienia nieszczęśliwej kochanki, nie ściągnę na siebie podobnego losu. Powszechnie znany jest fakt, że osoby posiadające dane imię często mają bardzo podobne cechy charakteru (choć oczywiście nie jest to regułą). Słyszałam także, że czasami spotykają je podobne zdarzenia, w tym również nieszczęścia.
Czy to jednak oznacza, że wszystkie Julie stoją na balkonach i tęsknie wypatrują Romeów? Czy każda Izolda musi cierpieć z miłości do jakiegoś Tristana? Czy wszystkie Heleny uciekają od zaślubionych im mężów, chcąc być z urodziwym Parysem? ...
Nie myślę już o tym. Bez lęku co noc zapalam lampkę w oknie.

kolaż 123

środa, 11 sierpnia 2010

o letnich, nocnych światełkach i o tym, co z tego wynika

W sierpniu warto spoglądać w niebo, zwłaszcza nocami. Można bowiem wtedy podziwiać przepiękne spektakle świetlne. W połowie miesiąca odbywa się największy i najpiękniejszy z nich – Perseidy. Tak, mówię o spadających gwiazdach, które można oglądać w sąsiedztwie gwiazdozbioru Perseusza, najlepiej w nocy z 12 na 13 sierpnia, bo właśnie wtedy jest ich najwięcej. Jest więc to dobra okazja żeby wypowiedzieć swoje letnie życzenie. Podobno u dawnych Słowian istniała wiara, że taka spadająca gwiazda to dusza idąca do nieba. Wypowiadano wtedy życzenie w nadziei, że zmarły wstawi się na tamtym świecie za marzycielem i prośba zostanie spełniona. Na Rusi twierdzono zaś czasami, że spadające gwiazdy to smoki, które odwiedzają nocami piękne dziewczyny, które nie są wystarczająco kochane.
Dziś wiemy, że spadające gwiazdy to nic innego jak tylko meteory, które wpadając w ziemską atmosferę po prostu się spalają, pozostawiając za sobą na krótką chwilę lśniącą smugę światła. Szkoda, że wiedza prawie zawsze musi być obdarta z romantyzmu. Wolałam wersję o smoku. 

kolaż 122
Jednak patrząc w górę na spalające się w powietrzu kawałki skał kosmicznych i tak łatwo zapomnieć o ziemi. Latem w wysokich trawach również można zobaczyć błyski, ale trochę innego rodzaju. Te są drobne, niebieskozielone i migotliwe. To robaczki świętojańskie, lub jak wolą inni, świetliki.
Te drobne chrząszcze potrafią same wytworzyć światło dzięki enzymowi o wdzięcznej nazwie lucyferaza. Wytwarzaniu blasku przez owada nie towarzyszy nagrzanie czy ciepło. Sam kolor światełka również jest zimny. Jednak świetliki produkują to światło w jednym, jedynym celu – znalezienia partnera. Drobne, uskrzydlone samczyki krążą nocami po lasach i łąkach, lśniąc krótko raz po raz. Samiczki, z powodu braku skrzydeł, uczepiają się liści oraz traw. Jeżeli któraś z nich dostrzeże te pojedyncze światełka, odpowiada serią szybkich błysków, zwracając uwagę przelatujących obok świetlików. Później zaczyna się taniec miłosny, pełen migotliwego, zielonego światła.
To zjawisko jest chyba piękniejsze niż deszcze spadających gwiazd. Gwiazdy spadają i znikają bez śladu. O świetlikach zaś można powiedzieć, że lśnią, bo szukają miłości. Podobnie chyba jest z nami, ludźmi.
Szkoda, że robaczki świętojańskie można spotkać tylko w czerwcu i lipcu...

kolaż 121

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

świat w siedemnastu sylabach czyli o haiku słów kilka

Stało się. Oto po wielu latach niechęci, strajków i oporów stałam się posiadaczką mojego pierwszego w życiu bloga. A tak się zawsze zarzekałam, że nigdy to nie nastąpi... Jak widać, kobieta jednak zmienną jest.
O czym zamierzam tutaj pisać? Jeszcze nie wiem dokładnie. Prawdopodobnie, przynajmniej na początku, o moich kolażach i haiku. Co się tyczy kolaży, robię je od niedawna. Pierwsze prace powstały zaledwie jesienią zeszłego roku. Od początku były to ilustracje do pisanych przeze mnie haiku. Pierwotnie wykorzystywałam głównie zasuszone rośliny i rozmaite rodzaje papieru. Z czasem zaczęłam rozszerzać zakres używanych materiałów na różnego typu papierowe serwetki, resztki nici, koronki, koraliki, piórka, ilustracje ze starych książek itp. Innymi słowy na wszystkie niepotrzebne nikomu drobiazgi, pozornie nadające się tylko do wyrzucenia. To niezwykle przyjemne zrobić przysłowiowe "coś z niczego". 
Natomiast haiku, cóż, moim zdaniem to fascynująca forma literacka. Te "krótkie, japońskie wierszyki" nie są tylko trzema wersami tekstu. Przy odpowiednim dobraniu słów można w haiku zawrzeć obraz, ale także dźwięk, zapach, smak i wiele więcej. Przy odpowiednim skomponowaniu oddaje nie tylko prawdziwy stan rzeczy, ale także uczucia i emocje. I robi to wszystko niezwykle zwięźle, nie rozwleka się niepotrzebnie. Cały ogrom świata potrafi się niespodziewanie zawrzeć w siedemnastu sylabach, w których odczuwamy piękno, niedoskonałości, teraźniejszość i jej przemijanie, oraz nasze własne bycie w tym wszystkim. Bo dobre haiku to właśnie przeżywanie.
To główny powód dla którego zajmuję się akurat tą formą poetycką. Jednak haiku piszę również z jeszcze jednej przyczyny. W dzisiejszych czasach ciągłej pogoni za czymś nieokreślonym, mało kto ma czas na poezję. Nie spełniło się marzenie Peipera. Robotnik po ciężkim dniu pracy nie zasiada w fotelu by poczytać trochę futurystycznych wierszy. Haiku przez swoją zwięzłość w formie i obszerność w znaczeniu i przekazie, może być przyszłością dla poezji, którą bez kłopotów można wysłać nawet SMSem. Jest jej kwintesencją, wręcz ekstraktem: jest siedemnasto-sylabowym wierszem, ale bez zbędnych rymów, metafor, epitetów... Wszystko jest jasne i klarowne, a przy tym piękne w swej prostocie. Jak powiedziała moja wykładowczyni na pierwszym roku studiów: - "W haiku nie chodzi o Nirwanę ani Satori. Czasem o wiele ważniejsze są chwasty pod płotem."

kolaż 076