niedziela, 6 lutego 2011

o dolce far niente czyli rozkoszy nicnierobienia

Ferie. Aż chce się wykrzyknąć: O, słodkie nieróbstwo i próżnowanie - bądź błogosławione teraz i na wieki wieków amen! I nie będzie w tym żadnej przesady. Zakończyłam już sesję, niczym się nie muszę przejmować i nic nie muszę robić. Odkrywam więc uroki dolce far niente - słodkiego, cudownego nicnierobienia. Można wręcz polecieć na skrzydłach cytatu i powiedzieć "bałagany błogie - gdy niczego nie muszę, a mogę". I to jest moja dewiza na nadchodzący, wolny od nauki i wszelkich obowiązków tydzień. 
Nie raz już mówiłam, że jestem zwolenniczką raczej czynnego wypoczynku, ale nie ma czasem nic przyjemniejszego niż niewymuszone plątanie się po domu w szlafroku, z kubkiem herbaty w jednej ręce i z książką w drugiej (tym razem nie wiedzieć czemu padło na "Perswazje" Jane Austen, nad którą zamiast się wzruszać po prostu płaczę ze śmiechu). 
Śmieszy mnie ogromnie, kiedy ludzie mówią, że "muszą". Muszą iść do znajomych, muszą zrobić obiad, muszą posprzątać mieszkanie... Rany. Jedyne, co człowiek "musi" to umrzeć.  Resztę to "może" i to pod warunkiem, że ma ochotę. Pytam, gdzie się podziała spontaniczność i dbanie o własne dobre samopoczucie? Zresztą okazyjne poddanie się całkowitemu lenistwu i robienie jedynie przyjemnych rzeczy na które w tej chwili ma się ochotę, jest podobno bardzo zdrowe. Rozluźnia mięśnie, łagodzi objawy stresu i dobrze wpływa na psychikę. Należy również dodać do tego moją ulubioną, złotą myśl Mamusi Muminka: "wszystko co przyjemne, jest dobre dla żołądka" i z tego właśnie powodu nie zamierzam sobie w żaden sposób wypominać tego kogla-mogla, którego wykręciłam sobie wczoraj przed północą i pożarłam, oglądając jakieś głupoty w internecie. Kogiel-mogiel był cholernie słodki i miał sztywną konsystencję betonu, która bez kłopotów utrzymywała łyżeczkę w pionie. Czysta rrrozkosz... 
Aczkolwiek, muszę to przyznać, nie żyję bez zmartwień. Mam jedno, bardzo poważne, które nie pozwala mi w pełni się rozluźnić i obrastać kurzem próżnowania. Dostałam ostatnio w prezencie kilka paczek mieszanek herbacianych. Zimową, żurawinową, cynamonową... Bardzo chcę je wypróbować, ale nigdzie jakoś nie mogę dostać zaparzacza do herbaty. Takiej zwykłej, najzwyklejszej kulki z dziurkami na łańcuszku. No wszędzie jeszcze je do niedawna spotykałam, nawet w pewnej sieci drogerii i nagle nigdzie ich nie ma!  Było i znikło. Będę musiała iść na targ i tam poszukać. Ale, ale...! Ja przecież nic nie muszę. Więc jak mnie chętka weźmie, to się wtedy łaskawie przejdę. A na razie zwykła herbata z torebki mi nie przeszkadza. Zresztą karmelowa z mlekiem jest bardzo dobra, zwłaszcza kiedy za oknem plucha i wiatr.
kolaż 005

2 komentarze:

  1. :) ja tam nic nie muszę;) aleeeee czasem mi sie nie chce, wiec zwalam na to, ze trzeba;)

    OdpowiedzUsuń
  2. O właśnie. "Trzeba by" lub "należało by" a "muszę" to zupełnie różne rzeczy. :)

    OdpowiedzUsuń