sobota, 26 lutego 2011

powrót do starych zainteresowań czyli "pasje są ważne"

"Bez pasji życie człowieka jest nudne" - trudno się z tym nie zgodzić. Ciężko jest żyć nie mają nic, co robiłoby się dla przyjemności i co miałoby etykietkę "tylko moje". Myślę, że każdy powinien mieć jakieś własne, prywatne "coś", nieważne czy będzie to czytanie haseł w słowniku, gotowanie czy pielenie kwiatków. 
Teoretycznie, są dwie nieoficjalne metody, jak traktować swoje hobby. Jedna, którą wyznaje chyba większość moich znajomych, polega na posiadaniu jednej pasji, którą pielęgnuje się i doskonali przez lata, poświęcając jej każdą wolną chwilę i zebrany grosz. Alternatywą jest drugi sposób, czyli przeskakiwanie z kwiatka na kwiatek i próbowanie wciąż nowych rzeczy. Też znam kilka takich osób. Mają porażającą listę zainteresowań, od wspinaczki wysokogórskiej, przez malowanie palcami, po wyplatanie koszyków pod wodą. Piękne i ciekawe, jednak w żadnej dziedzinie nie są mistrzami. A ja? 
Cóż, chyba staram się to wypośrodkować. Próbowałam w życiu wielu rzeczy i z natłoku różnych możliwości wybrałam sobie kilka, którym staram się w równych proporcjach poświęcać swój wolny czas i uwagę. Oczywiście, różnie jednak w praktyce bywa. 
Od półtora roku robię kolaże. Zaczęło się niewinnie, a teraz każdą wolniejszą chwilę poświęcam na tworzenie nowych kompozycji. Inwestuję w narzędzia, szkicuję projekty, zbieram materiały... Kolaże wyznaczają i organizują mój czas. Teraz obchodzę jubileusz dwusetnej pracy i jestem z tego dumna. Ale przecież nie zawsze tak było. Jeszcze niecałe dwa lata temu namiętnie robiłam zdjęcia i wszędzie biegałam z aparatem fotograficznym. A teraz moje do niedawna jeszcze ukochane "maleństwo", które traktowałam jak swoje trzecie oko, leży w szufladzie i porasta kurzem. Jak to się stało, że nieświadomie porzuciłam coś, co było dla mnie tak ważne i dawało mi tyle radości? Gdyby nie pewna osoba, która jest zbyt daleko, by móc bezpośrednio oglądać mój świat, pewnie jeszcze długo nie sięgnęłabym ponownie po aparat i nie zwróciłabym uwagi na ten smutny fakt, że coś zgubiłam i nawet nie czuję, jak bardzo mi tego brakuje. 
Naładowałam akumulatory i wyczyściłam obiektyw. Mój aparat odnalazł miejsce w uczelnianej torbie i znowu towarzyszy moim obserwacjom świata, dokumentując wszystko, co chcę. I mam nadzieję, że szybko się to nie zmieni. 

Zapomniane zdjęcie, wnętrze katedry w Roskilde.

sobota, 19 lutego 2011

Mini-Esej Walentynkowy część II...

... czyli "odrobina miłości na co dzień", bo czy to zbyt wiele?

~~~~~~
Ciąg dalszy zeszłotygodniowych wywodów. Walentynki już co prawda za nami, ale w sklepach wciąż jeszcze królują czerwoności, pluszowości i serduszkowości, więc czemu nie? 
I znów przyglądałam się w poniedziałek moim znajomym i zauważyłam ciekawą zależność. W Walentynki ludzi można podzielić na dwie frakcje: singli i pary. Zły humor osób "samotnych" czternastego lutego nie jest niczym nadzwyczajnym. Takie osoby mają wręcz obowiązek głośno pomstować na wszystko i wszystkich, na wszechobecną, Walentynkową komercję, na kicz, na brak zakorzenienia w tradycji itd. To oczywista oczywistość i fakt autentyczny, jak mawia mój znajomy. Dziwnie jednak słucha się tych samych, a nawet bardziej agresywnych sloganów, w ustach osób podobno zakochanych. Jest to, niejako, odwróceniem oficjalnego porządku rzeczy i słuchaczowi robi się... dziwnie. 
Nie jestem fanką Walentynek, ale skoro już są, to niech sobie będą, nie mam nic przeciwko temu (jedyne co mnie trapi, to to, że wszystko musi być wtedy tak strasznie słodkie i różowe, ale mówi się trudno). Mam świadomość, że wszyscy ludzie bez względu na wspomnianą wcześniej frakcję mogą mieć takie same poglądy jak ja, ale głupio powiedziane, (być może to przejaw mojej naiwności) jednak mam wrażenie, że większość moich "zaobrączkowanych" znajomych, traktuje często gęsto tą Drugą Osobę jak zło konieczne, a to całe Święto Zakochanych jak przykry obowiązek do odrobienia. Zresztą, być może przyczyna leży w tym, o czym pisałam ostatnio. Nie zmienia to jednak faktu, że coś tu jest nie tak.
Wracałam jakiś czas temu do domu z dwoma koleżankami. Obydwie mają swoich chłopaków i jakoś tak luźno, swobodnie zeszło na stan zakochania i bycia w związku. Mówiąc delikatnie, nie mówiły o swoich mężczyznach z entuzjazmem. 
- Musiałabym się z nim dzisiaj spotkać, bo ostatni raz widzieliśmy się tydzień temu. A co u ciebie X.?
- A, weź. Myśmy się widzieli wczoraj, odrobiliśmy te cholerne Walentynki, bo dzisiaj nie możemy. 
- Świetnie cię rozumiem. Znowu mi przyniesie róże. Nie lubię róż, zwłaszcza czerwonych. Wolę tulipany. 
- Ach, te chłopy... Skaranie boskie...
Czy tylko ja mam wrażenie, że nie tak to powinno wyglądać? Gdzie się podział stan "rozświergotanego zakochania"? Oczywiście, można wyjść z założenia, że po pewnym czasie "uskrzydlenie miłosne" mija, ale żeby aż tak? 
Mam znajomego, który od lat jest z tą samą dziewczyną. Dlaczego o tym mówię?  Ponieważ kiedy o niej opowiada, to aż zazdrość skręca wszystkie przysłuchujące się temu niewiasty. Mówi bowiem o swojej M. tak pięknie, z taką czułością i takim oddaniem, że aż się serce raduje, że po tylu latach razem, ktoś wciąż może być aż tak zakochany. Kiedy pytam go, co słychać u M., twarz mu się rozświetla, jakby ktoś zapalił w jego czaszce żarówkę. Właśnie za takim stanem tęsknię i tego mi brak. Nawet nie tyle u mnie, ale u innych. Bo co to znaczy "musiałabym się z nim spotkać" czy "odrobiliśmy te cholerne Walentynki"? Jesteśmy z tym Drugim Człowiekiem bo chcemy i nie umiemy bez niego żyć, czy tak sobie, dla zabicia czasu i żeby wpisać sobie status "W ZWIĄZKU" na facebooku? Bo za bardzo nie rozumiem. 

Przed czternastym lutego byłam w sklepie. Zderzyłam się tam przy kasach z pewną parką - parafrazując, on "wściekły, zły i brzydki" oraz jego "ukochana patologia płci niewieściej". Płacili właśnie za czerwone, pluszowe serce, ze złotym napisem I love you, takim jakich wiele w sklepach przed Walentynkami. Od niego tryskała duma jakby zdobył Mount Everest, dziewczę zaś od razu z mocą przygarnęło plusz do piersi, a jej twarz rozjaśnił taki uśmiech, że aż mi się miło zrobiło. Do teraz to wspominam. Bo jeżeli chociaż dla tej jednej parki Walentynki to dar niebios, to niech w sklepach dalej królują różowe serduszka i białe misie. A reszcie życzę choć odrobiny tego miłosnego rozświetlenia i skrzydeł.

Kolaż 100

niedziela, 13 lutego 2011

Mini-Esej Walentynkowy część I...

... o niekorzystnym wpływie komedii romantycznych. 

~~~~~~
Luty to w komercyjnym świecie handlu i reklamy miesiąc miłości. 14.02 - Walentynki. Wszędzie są różowe serduszka, czerwone róże, białe misie z zaszklonymi oczkami i złote napisy "I love you". Taki kicz, że aż się robi niedobrze. Ale dobrze, niech będzie. Trzymajmy się konwencji i pogadajmy o miłości. Esej to fajna rzecz. Można przeskakiwać z tematu na temat, filozofować, wymądrzać się i wyrażać swoją opinię bez silenia się na obiektywizm, bo takie są odgórne zasady eseju. Jako, że zamierzam teraz zrealizować wszystkie powyższe założenia postanowiłam to odpowiednio ładnie nazwać. Od razu wygląda to poważniej, czyż nie? A teraz przejdźmy do tematu.
Jako aktualnie osoba wolna mam dużo czasu, żeby spędzać czas w "babskim gronie", słuchać obcych żalów i zwierzeń oraz spokojnie przyglądać się cudzym związkom i ogólnie pojętym relacjom damsko-męskim. I nie mogę wyjść z przekonania, że coś tu jest nie tak. Jeden związek się rozpada, drugi związek się rozpada, trzeci, czwarty i piątek. Boże, te związki upadają jak mury Jerycha pod wpływem siedmiu trąb jerychońskich! Nagle, gwałtownie i bez zapowiedzi. Jedynie głośne, niespodziewane ŁUP! i cisza wypełniona opadającym pyłem. Potem przesiaduję z jedną porzucającą lub drugą porzuconą i słucham. A jest czego słuchać. 
Słucham o tym "co on zrobił", "czego nie zrobił", "co chciał zrobić" albo "czego nie powiedział" lub "powinien powiedzieć" a przed oczami przewijają mi się sceny ze wszystkich komedii romantycznych jakie widziałam w życiu. Przecież większość owych kobiecych zachowań jest żywcem wzięta z seriali i produkcji hollywoodzkich! On stoi osłupiały, a Ona ucieka (albo po wielkiej awanturze albo pozostawiając cichy list.) On jej nie goni, bo nie ma chłop zielonego pojęcia o co tej kobiecie znowu chodzi, może jej hormony buzują albo coś w tym stylu. Ona ucieka, bo On znowu nie poskładał skarpetek tylko rzucił na krzesło, a to znaczy, że jej nie szanuje i nie kocha. Więc nie chce go widzieć i ucieka, ale nie za szybko tylko truchcikiem, żeby On mógł ją szybko dogonić, chwycić w ramiona, wyznać grzechy i miłość oraz pocałować namiętnie, a w tle będzie śpiewał Franek Sinatra. Moi drodzy, to nie jest opis scenariusza filmowego. To opis scenariusza życiowego, trochę uproszczony i pozbawiony personalnych szczegółów, bo te zawsze są inne (raz chodzi o skarpetki a innym razem o przypalony ryż albo o to, kto ma wyjść z psem), ale tak mniej więcej prowadzą swoje związki moje aktualne "krewne i znajome". Mam wrażenie, że to, co moje rówieśnice zobaczyły w kinie przenoszą na życie w realnej, prawdziwej  rzeczywistości, porównują ze zgrozą oba obrazy, po czym wychodzą z walizką z domu trzaskając drzwiami i pozostawiając osłupiałego, niedoszłego ukochanego z kubkiem kawy w jednej ręce i zapiekanką w drugiej. 
Co ciekawe, panowie wcale nie są lepsi. Z tego co usłyszałam na własne uszy i zaobserwowałam na własne oczy, panowie jak ognia unikają obecnie związków i kobiet w ogóle. Dlaczego? Odpowiedź mnie osobiście zaskakuje. Naoglądali się (po kryjomu albo pod przymusem aktualnej ukochanej) tych samych komedii i dramatów miłosnych co panie i co widzą? Szarmanckich prawników, przystojnych architektów i bogatych lekarzy, którzy zapraszają swoje wybranki do filharmonii, drogich restauracji czy na bal, płacąc za wszystko i pilnując, by ich kobiety nie musiały nic robić za wyjątkiem uśmiechania się i ładnego wyglądania. Potem kończą oglądać te "bajki dla dorosłych" i pocą się w panice, co będzie, kiedy Ona zażąda pójścia do restauracji. Trzeba będzie o wszystko finansowo zadbać, a przecież nie są filmowymi prawnikami tylko biednymi studentami (przynajmniej przeważnie). Przysięgam - sama słyszałam od przedstawiciela płci męskiej wyjaśnienie, że jest sam, bo go zwyczajnie nie stać na bycie w związku. Zgroza! 
Czego jeszcze uczą nas owe głupie komedyjki? Że związek (który w sposób naturalny pojawia się po tym jak kochankowie już się pokłócą i pogodzą) jest bajką, czymś prostym i niewymagającym pielęgnacji. Związek w filmach przychodzi łatwo, jest ukoronowaniem miłości, ba! Nagrodą, prezentem, który nie powoduje kłopotów i niczego od "związkowiczów" ("związkowców"?) nie wymaga. A przecież nie ma nic bardziej błędnego! Bycie z kimś w związku wymaga ogromnego wysiłku, na który składa się empatia, chęć wysłuchania drugiego człowieka i umiejętność kompromisu. Związek to nie "ja i ten drugi/ ta druga" tylko "my". To najprostsza prawda ludzkości, ale ciągle o tym zapominamy. Jesteśmy przepełnieni miłością, chcemy kochać i być przez kogoś kochani, ale chyba kompletnie nie wiemy, jak to zrobić. Czasem jedna wada, nad którą wystarczyłoby trochę wspólnie popracować przekreśla wszystko. A my znowu siedzimy samotnie, patrząc w telewizor albo kinowy ekran i obserwując jak cudze życie uczuciowe prosto, łatwo i bez wysiłku samo się układa.

~~~
C.D.N. 

kolaż 139

niedziela, 6 lutego 2011

o dolce far niente czyli rozkoszy nicnierobienia

Ferie. Aż chce się wykrzyknąć: O, słodkie nieróbstwo i próżnowanie - bądź błogosławione teraz i na wieki wieków amen! I nie będzie w tym żadnej przesady. Zakończyłam już sesję, niczym się nie muszę przejmować i nic nie muszę robić. Odkrywam więc uroki dolce far niente - słodkiego, cudownego nicnierobienia. Można wręcz polecieć na skrzydłach cytatu i powiedzieć "bałagany błogie - gdy niczego nie muszę, a mogę". I to jest moja dewiza na nadchodzący, wolny od nauki i wszelkich obowiązków tydzień. 
Nie raz już mówiłam, że jestem zwolenniczką raczej czynnego wypoczynku, ale nie ma czasem nic przyjemniejszego niż niewymuszone plątanie się po domu w szlafroku, z kubkiem herbaty w jednej ręce i z książką w drugiej (tym razem nie wiedzieć czemu padło na "Perswazje" Jane Austen, nad którą zamiast się wzruszać po prostu płaczę ze śmiechu). 
Śmieszy mnie ogromnie, kiedy ludzie mówią, że "muszą". Muszą iść do znajomych, muszą zrobić obiad, muszą posprzątać mieszkanie... Rany. Jedyne, co człowiek "musi" to umrzeć.  Resztę to "może" i to pod warunkiem, że ma ochotę. Pytam, gdzie się podziała spontaniczność i dbanie o własne dobre samopoczucie? Zresztą okazyjne poddanie się całkowitemu lenistwu i robienie jedynie przyjemnych rzeczy na które w tej chwili ma się ochotę, jest podobno bardzo zdrowe. Rozluźnia mięśnie, łagodzi objawy stresu i dobrze wpływa na psychikę. Należy również dodać do tego moją ulubioną, złotą myśl Mamusi Muminka: "wszystko co przyjemne, jest dobre dla żołądka" i z tego właśnie powodu nie zamierzam sobie w żaden sposób wypominać tego kogla-mogla, którego wykręciłam sobie wczoraj przed północą i pożarłam, oglądając jakieś głupoty w internecie. Kogiel-mogiel był cholernie słodki i miał sztywną konsystencję betonu, która bez kłopotów utrzymywała łyżeczkę w pionie. Czysta rrrozkosz... 
Aczkolwiek, muszę to przyznać, nie żyję bez zmartwień. Mam jedno, bardzo poważne, które nie pozwala mi w pełni się rozluźnić i obrastać kurzem próżnowania. Dostałam ostatnio w prezencie kilka paczek mieszanek herbacianych. Zimową, żurawinową, cynamonową... Bardzo chcę je wypróbować, ale nigdzie jakoś nie mogę dostać zaparzacza do herbaty. Takiej zwykłej, najzwyklejszej kulki z dziurkami na łańcuszku. No wszędzie jeszcze je do niedawna spotykałam, nawet w pewnej sieci drogerii i nagle nigdzie ich nie ma!  Było i znikło. Będę musiała iść na targ i tam poszukać. Ale, ale...! Ja przecież nic nie muszę. Więc jak mnie chętka weźmie, to się wtedy łaskawie przejdę. A na razie zwykła herbata z torebki mi nie przeszkadza. Zresztą karmelowa z mlekiem jest bardzo dobra, zwłaszcza kiedy za oknem plucha i wiatr.
kolaż 005