piątek, 23 marca 2012

CSI Kryminalne Zagadki Doliny Muminków czyli tajemnica pochodzenia Włóczykija rozwiązana!

No i wyszło szydło z worka - tajemnica Włóczykija wydała się przypadkiem i przestała być sekretem. Ale tak to już jest, niedomówienie (młodsze rodzeństwo kłamstwa) też ma krótkie nóżki na których może się potknąć. Wystarczy tylko umiejętnie podstawić jej nogę. 

Każdy kto czytał "Pamiętniki Tatusia Muminka" wie, że tatusiem Włóczykija miał być niejaki Jok, który wiódł z upodobaniem leniwe, kocie życie, lubił pomarańcze, łamać zakazy i dokuczać Dozorcy Parku, a tak w ogóle to rzadko się mył. Jego mamusią miała zaś być pewna okrągła i wesoła Mimbla, mama dwóch tuzinów innych Mimbli, w tym także Małej Mi. Nikt jednak nigdy nie wyjaśnił jak ani dlaczego Włóczykij został właśnie włóczykijem, a nie trzymał się grzecznie rąbka maminej spódnicy, żeby zostać (powiedzmy) Mimblem albo małym Jokiem (pamiętajmy, że unikanie kąpieli, ukradkowe palenie fajki i łażenie po drzewach musi być dla małych chłopców niezwykle pociągające. Mając taką wizję ojca aż chce się samemu zostać dorosłym!)

Dawno temu, kiedy jako dorosła pannica odnawiałam swoją znajomość z Muminkami i resztą ferajny kupiłam pierwszą książeczkę z serii, a mianowicie "Małe trolle i dużą powódź", w której znalazłam pewien mały, ale bardzo niepokojący fragment. 
- Serdecznie dziękujemy - powiedziała Mama Muminka. - Pewnie wielu było takich, których zaprosiłeś tu, na górę, na morski pudding. 
- Owszem - odpowiedział chłopiec. - Byli przybysze z rozmaitych zakątków świata: Włóczykije, duszki morskie, małe żyjątka i duże stworzenia, Migotki i Paszczaki.  Czasem też jeden czy drugi Żaboryb. 
Z tego krótkiego fragmentu można wnioskować, że Włóczykijów jednak było więcej niż jeden. No bo jeśli nie, to skąd tu ni z tego ni z owego nagle liczba mnoga? 

I tak rozmyślałam sobie nad tym od jakiegoś czasu, kiedy nagle wpadła mi w ręce odpowiedź, w postaci niebieskiej książeczki z '81 roku. Maria Ziółkowska, autorka, cofnęła się w czasy pogańskie i wytknęła nam, współczesnym, stosowanie dawnych praktyk magicznych czy odczyniających pecha. To przecież oczywiste, że mąż przenosi swą świeżo poślubioną małżonkę przez próg po to, żeby nie dopadło jej złe licho mieszkające właśnie pod progiem! A różne paskudy tam siedziały, oj różne, więc było na co uważać. I tak oto, czytając o trupach czających się pod owym złowieszczym progiem, wyczytałam co następuje: 
Odstawienie [dziecka] od piersi musiało się odbyć w odpowiedniej porze doby i roku. Najłatwiej zapominały o ssaniu dzieci odstawione o północy, ale ponieważ matki przeważnie bały się w godzinie duchów nawet pomyśleć o progu - wybierały południe. Nie odłączano dziecka jesienią, gdy odlatują ptaki, w obawie, aby z dziewczynki nie wyrosła latawica, a z chłopca włóczykij
I wszystko jasne! Mama Mimbla nie dopilnowała dzieciarni i takie są efekty. Ale trudno mieć do niej pretensje - mając ponad dwudziestkę dzieci nietrudno o niedopatrzenie, więc co się dziwić, że jedno przez przypadek (ale dosłownie) zeszło na manowce.  
Fino alla prossima volta. ♥ 
"Sen o Paprociach" czyli Cztery Pory Roku Włóczykija i krótka historia jego podróży na południe.
A jeżeli kogoś ciekawi co to za tajemnicza, niebieska książeczka, niech poszuka w swojej miejskiej bibliotece "Oj, nie przez próg, nie przez próg!" - wbrew tytułowi jest tam dużo informacji nie tylko o progu, ale także o odpukiwaniu w niemalowane drewno, rozbitych lustrach i chuchaniu na pieniądze. Interesująca lektura gwarantowana :) 

środa, 21 marca 2012

o Ośmiotysięczniku Bezczelności

Coraz boleśniej uświadamiam sobie, że jestem nieprzystosowana do życia w dzisiejszych czasach. Wpojone mi w dzieciństwie zasady postępowania skutecznie uniemożliwiają mi podjęcie czegokolwiek, co zwykliśmy nazwać "karierą i sukcesem". Dlaczego? Najzwyczajniej w świecie brak mi tupetu i bezczelności, tudzież (inaczej mówiąc) odwagi, by mówić "jestem dobra w tym a tym, więc chwała mi za to". Nie przechodzi i raczej nie przejdzie mi to nigdy przez usta. 

Zawsze mi wpajano, że cnota, talent i ciężka praca same się obronią, nieważne, czy nasza działka to fizyka kwantowa, czy smażenie naleśników. Nie należy więc biegać jak ten ratlerek wokół kości udowej mamuta (przepraszam wszystkich miłośników tej rasy psów) i szczekać wniebogłosy, że jest się najlepszym kandydatem do zeżarcia tej kości, tym bardziej jeżeli to zadanie wyraźnie przerasta nasze psie możliwości a kość jest eksponatem muzealnym. Sęk w tym, że świat chyba stanął na głowie i wszystko działa nie tak, jak powinno. Znam wiele osób, które naprawdę mają talent, pomysły, zdolności czy wiedzę, ale nie są w stanie się przebić, wychodząc z tej samej nieżyciowej postawy co ja, że "będę robić swoje i kiedyś świat mnie odkryje". Tyle że świat się jakoś nie kwapi, bo jest zbyt zajęty tymi, którzy mają siłę wrzeszczeć głośno o swojej wybitności, co niekonieczne jest podparte mocnymi dowodami, a często wręcz przeciwnie. Innymi słowy - wbrew temu, co mi przez lata powtarzano w domu, na podwórku i w szkołach, zdobywcy Mount Everestu Bezczelności i Tupetu jakoś nie zostali pokarani trądem społecznym ani inną obiecywaną przez wychowawców zarazą, a wręcz przeciwnie, czerpią garściami ze skarbca wynagrodzeń, na które czekają te naiwne, cnotliwe Justyny obu płci. (Ha, to już de Sade pisał, że cnota to niedola. Ironia losu, biorąc pod uwagę okoliczności).

W ciągu ostatniego tygodnia rzeczywistość podała mi na srebrnej tacy kilka takich przypadków potwierdzających mój dzisiejszy wywód. Zmarnowałam wczoraj dwadzieścia minut życia, żeby obejrzeć żenujące "starcie" pani reżyser Barbary Białowąs z krytykiem Filmwebu Michałem Walkiewiczem oraz kolejny kwadrans żeby posłuchać kulawej przepychanki Tomasza Raczka z Piotrem Czają, scenarzystą filmu "Kac Wawa", który sprawił, że "dyskusją" tego nie można nazwać mimo najszczerszych chęci. Nie będę tego komentować, bo wstyd brać udział w tej szopce i nawet powyższe zdanie to i tak za dużo w tym temacie. Ale nie zmienia to faktu, że był to gwóźdź do trumny mojego dobrego nastroju. Wcześniej skopała mnie "konferencja" z panią, notabene młodszą ode mnie o rok, która dwa lata temu przeprowadziła w Meksyku antropologiczne badania terenowe, a teraz pieje o tym z zachwytu. W czym rzecz?

Wbrew temu, co mogą pomyśleć niektórzy, nie chodzi o jakąś zazdrość czy kobiece fochy, że "inni jeżdżą a ja nie" i dlatego "świat jest be". Nie chodzi mi także o to, ile błędów pośrednich dopuściła się owa pani i jej kolega w trakcie badań. Błędy rzecz ludzka, normalna i sama popełniłam niejeden. Jednak należy być na tyle profesjonalnym i mieć w sobie tyle pokory, żeby spróbować do nich nie dopuścić i zawczasu się przed nimi uchronić, a nie szarżować na steranej kobyle z "-URAAA!" na ustach na kolumnę czołgów. Tłumacząc po kolei, w formie pytań retorycznych, bo sprawa nie jest powszechnie znana. Nie mogę zrozumieć:

1. Jak można wpaść na pomysł przeprowadzenia profesjonalnej wyprawy badawczej w pierwszych miesiącach studiów (albo nawet przed podjęciem studiów), nie mając zielonego pojęcia o badaniach terenowych i antropologii? (Mając to pojęcie "Liderzy Projektu" nie popełniliby następnych wykroczeń).

2. Jak można mieć tyle tupetu, żeby nie mając kompletnie doświadczenia, nawet teoretycznego, prosić kogoś o pieniądze, na sfinansowanie takiego fiaska? Pominę milczeniem zapytanie, dlaczego ktokolwiek zgodził się wesprzeć ten projekt, bo naprawdę, po blisko dwóch godzinach słuchania tej pani, w dalszym ciągu nie wiem, jaki był cel wyprawy i w jakim stopniu udało się go zrealizować.

3. Jak można przeprowadzić badania w Meksyku, nie mając wcześniej nic z tym krajem wspólnego, nie znając norm kulturowych, sytuacji politycznej ani języka. Równie dobrze mogłabym teraz zmontować ekipę i pojechać do Mongolii albo Nowej Gwinei, wiem tyle samo na ten temat. Jak można nie przygotować się w sposób teoretyczny na wszystkich płaszczyznach, od historii, przez zwyczaje, po współczesną religię i dawne wierzenia, ograniczając swoje przygotowania tak naprawdę jedynie do dziewięciu miesięcy nauki języka? Jak można robić zdjęcia starym Indiankom, które na widok aparatu zasłaniając twarz i dopiero po powrocie z dwumiesięcznych badań do Polski dowiedzieć się, że w przekonaniu wspominanych kobiet aparat kradnie duszę? Jak można później przyznawać się publicznie do tak rażącego błędu i pokazywać te zdjęcia na konferencji naukowej, jako swoistą "ilustrację błędu badawczego"?

4. Jeżeli ludność "tubylcza" (nazwijmy to tak brzydko, dla większej plastyki) wstaje skoro świt i o godzinie 6 rano już pracuje w polu, to jak można wyjść z domu między godziną 8 rano a 12 w południe? Jak można się tak rażąco nie dostosować do trybu życia gospodarzy? Najwyraźniej rację miała Ramos, że po wschodzie słońca w łóżkach leżą tylko umierający chorzy i antropolog.

5. Rzetelne badania wymagają kwestionariusza wywiadowego. W ten sposób zadając zawsze te same pytania w tej samej kolejności jesteśmy w stanie wychwycić różne niuanse i mamy pewność, że niczego nie pominęliśmy. W moich badaniach terenowych, które przez ostatnie trzy tygodnie robiłam pod patronatem doktora X, a które były badaniami ćwiczeniowymi, żeby poznać "cierniową drogę etnografa", stworzyłam kwestionariusz złożony z 35 pytań głównych oraz kolejnych 115 pytań dodatkowych, czyli w sumie 150 pytań, zadanych informatorowi i nie jest to żaden powód do dumy tylko norma. Dlatego pytam, jak można było stworzyć kwestionariusz złożony tylko z 30 pytań, a potem skrócić go do 8, słownie OŚMIU pytań głównych, bez pytań dodatkowych? TO nazywamy badaniami antropologicznymi?

6. Kolejna kwestia dotycząca pytań wywiadowych i odpowiedzi: jak można ingerować w odpowiedzi informatorów, wycinać pewne fragmenty, przestawiać, łączyć kilka zdań w jedno, po to, żeby cały wywiad zmieścił się na planszy pokazowej?

7. Czytając Malinowskiego dowiadujemy się, że należy oddzielić od siebie dziennik badawczy, w którym antropolog zapisuje wszystko, co dotyczy badanej rzeczywistości od dziennika intymnego, w którym badacz wypluwa zgromadzony w czasie badań jad i frustracje po to, żeby złe nastroje nie rzutowały na obiektywność badacza. Jak można w takim razie powoływać się na Malinowskiego i równocześnie w swoim dzienniku mieszać oba te pojęcia?

Takie "kwiatki" mogłabym mnożyć, ale poprzestanę ma magicznej liczbie 7, bo chyba wszyscy mają już względy obraz. Najwyraźniej państwo Maria Lebioda i Jonatan Kurzwelly nie czują wstydu i zażenowania firmując swoimi nazwiskami ten nietrafiony w realizacji projekt "Widok od wewnątrz", więc nie widzę powodu, żeby przemilczeć tę historię i pozostawić ją, żeby śmierdziała w odmętach internetu. (Swoją drogą wielka szkoda, bo pomysł sam w sobie miał spory potencjał, tylko jak zwykle: chęci wielkie, ale wszystko zostało odwalone byle jak, z minimalnym kosztem wkładu własnego, więc jaki efekt jest, każdy widzi).

Z podobną inicjatywą (chociaż chyba innym skutkiem) wyszła jakiś czas temu para z mojego miasta. Wspomniany duet postanowił zorganizować wyprawę dookoła morza bałtyckiego, przy czym nie mieli ani porządnych rowerów, ani sakw, ani namiotu, ani innego sprzętu, ani (co najważniejsze) doświadczenia. To wszystko razem nie przeszkadzało im w głośnym szukaniu sponsorów (oraz indywidualnych darowizn) żeby urzeczywistnić ten wyjazd.

Z tej smutnej historii wynika, że w dzisiejszych czasach stare metody wychowawcze "bądź grzeczny i rób swoje" oraz "nie chwal się, inni sami cię ocenią" są całkowicie nietrafione. Najwięcej dostanie nie ten, który najbardziej sobie na to zapracował, tylko ten, który krzyczy najgłośniej. Codziennie możemy obserwować takie przypadki w telewizji, pracy, szkole... I jest to bardzo smutna konkluzja. Mimo wszystko nie zamierzam zmieniać się w panią Lebiodę. Nie zamierzam zatracać pokory na rzecz rozdmuchanej pychy bo wiem, ile jeszcze przede mną pracy i jak wiele jeszcze muszę się nauczyć, dowiedzieć i poznać. Ale równocześnie, człowiek musi mieć świadomość tego, co już potrafi i co wie. Jak zwykle problem dotyka złotego środka pomiędzy dumą z tego, co się posiada i pokorą przed tym, co jeszcze niezdobyte, a na zdobycie czeka. I tej równowagi wszystkim, (także sobie), życzę. 

poniedziałek, 12 marca 2012

marność nad marnościami i wszystko marność

Od dobrych trzech tygodni przechodzę nasilającą się coraz bardziej burzę związaną z nawałem pracy na uczelni. Nie skłamię chyba mówiąc, że zaczynam tęsknić za sesją, kiedy to w natłoku czyhających nade mną gróźb miałam chwilę, żeby od czasu do czasu sprawdzić w internecie jakąś głupotę, poczytać coś wieczorem albo dla rozluźnienia cyknąć partyjkę pasjansa. Naprawdę zaczynam za tym tęsknić! Zgroza i herezja!

Wszystko leży odłogiem i zarasta chwastami, każde moje hobby i zajęcie. Nie pamiętam kiedy ostatni raz trzymałam w ręce książkę spoza kanonu lektur. Od grudnia nie napisałam ani linijki żadnego opowiadania, a trochę ich w głowie mam. Wiersze, które Czarownica od Goździków miała przerobić na piosenki są w fazie projektowej schowane głęboko w pudle mojej głowy i nie zanosi się na to, żeby szybko mały zostać stamtąd wyciągnięte. Ostatni kolaż został zrobiony huhuhu, albo i dawniej, a o tłumaczeniu nawet nie ma co mówić. Za to dla odmiany rośnie moje zdenerwowanie, złość, żal i ogólnie pojęta frustracja.

Chroniczny brak czasu, bo każdą wolną sekundę poświęcam na analizowanie wywiadów terenowych na badania antropologiczne, co gorsza na temat, którego w życiu bym sama nie wybrała. Czarna Magia metodologii leży i szlocha w kącie, wspominając szczątkową wiedzę z zeszłego semestru (nie ma to jak wykłady w systemie co dwa tygodnie, kiedy to ciągle coś wypada... Efekt? Liczba wykładów w poprzednim semestrze: zdecydowanie zbyt mała.) Temat własnych badań terenowych, większych i obszerniejszych, które zbliżają się nieuchronnie? - Któż to wie? A magisterka... lepiej nie mówić. Wszystko to składa się razem na bardzo, bardzo nieszczęśliwą i niezadowoloną z życia Mimblę.

Rozpaczliwie szukam więc w tym wszystkim jakiegoś punktu odniesienia, który pozwoliłby mi być znośną dla otoczenia, ale przede wszystkim nie zwariować i utrzymać równowagę psychiczną. No właśnie - równowaga.

po lewej księżyc
słońce po prawej a ja
w równowadze 

czwartek, 1 marca 2012

w szponach tłumaczeń, czyli pułapki języka

Kiedyś już o tym wspominałam i pewnie jeszcze nie raz powrócę do tego tematu, a mianowicie do kwestii pułapek czających się na tłumacza, zwłaszcza tak niedoświadczonego jak ja. Pogodziłam się jednak, że mój angielski na zawsze już chyba pozostanie na poziomie "Kali umieć, Kali mieć", ale ten stopień komunikatywności w gruncie rzeczy mi wystarcza. Nie raz już się przekonałam, że w "dziczy" innego kraju wystarcza to w zupełności, bo chęć komunikacji jest często większa niż bariery językowe. Z moim ukochanym włoskim sprawa jest troszkę inna, bo uczę się tego języka powoli, ostrożnie, ale z ciekawością i przyjemnością, bo dla samej siebie. Nad każdą nową wypociną dzielnie czuwa Blackbanshee80, czy jak kto woli Marga, dla której ten język jest (dosłownie) chlebem powszechnym.

Przy kolażu 254 okazało się, że wpadłyśmy po uszy w bagno pułapki językowej. Sprawa wygląda następująco: 
Kolaż 254
Niby nic, ot takie sobie haiku ułożone specjalnie pod kolaż, a tu okazało się nagle, że kłopot jest wielkości sporego menhiru i potrzeba Obelixa, żeby się go pozbyć. W języku polskim mamy oddzielne słowa na czasownik "śnić" (w sensie "spać") i "marzyć" ("wyobrażać sobie") oraz odpowiadające im rzeczowniki "sen" ("to co mamy w nocy") i "marzenie" ("wyobrażanie sobie" lub "pragnienie czegoś"). W Angielskim wszystkie te słowa można zastąpić jednym, prostym "dream". Tłumacząc więc haiku dosłownie na język mglistych wyspiarzy wyjdzie nam malownicze "dream a drem". I bądź tu człowieku mądry (i pisz wiersze). A potem wytłumacz jeszcze rdzennej Włoszce, po angielsku, co chciałaś powiedzieć. Ale na szczęście udało nam się dojść do porozumienia.

Rzecz jasna takie sytuacje nie przydarzają mi się tylko w czasie zabaw z kolażami, ale także w zwyczajnym życiu, można powiedzieć "codziennym". Ot, przykład z brzegu. Jak przetłumaczyć nazwę mojego kierunku studiów? "Kulturoznawstwo". No i co teraz? Pójść w stronę "wiedzy o kulturze", a może "studiów kulturowych"? Ani jedno, ani drugie nie pasuje i nie oddaje w pełni tego, czym się od czterech lat zajmuję. Wespół (w zespół) z wiedzą o literaturze, teatrze czy mediach mam przecież zajęcia z antropologii kultury, filozofii kultury czy historii kultury Europy. Uczę się nie tylko teorii semiotycznych czy analizy dzieła filmowego, ale także chociażby o świńskich wojnach Maringów czy strukturze wioski Bororo. Więc mimo iż moje studia zalicza się do humanistycznych mają one dość ścisły, wręcz naukowy charakter. No i jak to teraz komuś wytłumaczyć? Że jestem humanistą, "specialist in the arts"? Przecież moje studia nie ograniczają się do sztuki, wręcz przeciwnie. Trudno je jednak określić jako "scientist", bo mimo chęci nie zaliczę samej siebie do naukowców w znaczeniu ścisłym (przyrodniczym czy chemicznym). Kiedy obronię już pracę magisterską, kim będę? "Master of Arts" czy "Master of Science". Najprościej byłoby powiedzieć, że to kierunek zbliżony do "folkloroznawstwa" i "wiedzy o folklorze", ale kulturoznawstwo nie zajmuje się tylko zagadnieniami "kultury wsi", ale także miasta czy internetu. To może "antropologia"? Też nie...

Im dalej w las tym więcej drzew, trzeba by więc wyhodować nowe określenie, tylko jakie? Nawet tutaj, na polskim gruncie, ludzie nie wiedzą z czym wiążą się moje studia. "Kultura" kojarzy się bowiem głównie z dobrym wychowaniem i sztuką wysoką, co rzutuje na odbieranie mnie jako studenta-obiboka, który studiuje to, co najłatwiejsze (no bo co to za studia)? 

...To już chyba wolę męczyć się z supełkiem gordyjskim "dream a dream" niż po raz kolejny tłumaczyć dalszej rodzinie, czym jest "kulturoznawstwo". :)