wtorek, 27 września 2011

różnica między mężczyzną a kobietą czyli wojownik-teoretyk

Aktualnie noce stają się coraz dłuższe i coraz zimniejsze. Ciemno, człowiekowi nie chce się nic robić, a coś robić trzeba. Książka ciąży w dłoni, telewizor ględzi bez sensu, w radiu same nudy, a spanie po 16 godzin na dobę jest na dłuższą metę... krępujące... Wiele osób sięga więc wtedy po komputer i jakąś grę, która choć powszechnie uznawana jest za niezbyt wdzięczny pożeracz czasu i mózgu grającego, to jednak nie jest wcale aż tak zła, jak o niej mówią oraz ma swoje zalety i uroki. Ja również spędzam ostatnio niektóre wieczory na rozgrywce, przemierzając post-apokaliptyczne obszary Waszyngtonu. Równolegle, mój szanowny ojciec, gra w znaną mi już kontynuację tej samej gry, której akcja rozgrywa się w Las Vegas i okolicach. (Mówię tutaj oczywiście o grach Fallout 3 i Fallout New Vegas). W sumie nie jest to warte uwagi, ale niespodziewanie objawiła mi się znacząca różnica pomiędzy ojcem a córką, lub mówią szczerzej, między mężczyzną a kobietą. 

Najpierw słowo wprowadzenia. Obie wspomniane gry mają tę zaletę, że gracz sam może zdecydować jakim będzie bohaterem. Innymi słowy - czy będzie miłującym pokój zbawcą świata, czy ostatnią łajzą spod ciemnej gwiazdy. W czasie "awansów" na kolejne szczeble doświadczenia można więc rozwinąć umiejętność Handlu, Skradania się czy Materiałów Wybuchowych. Wszystko zależy od subiektywnej woli gracza. Tyle wstępu i teorii. Pora na konkrety. 

Rozmowa z ojcem: 
Tata - Nie wiesz, co trzeba zrobić, żeby zwerbować na towarzysza tą rudą pijaczkę? 
Ja (kiwając głową) - Cassidy? A tak, wiem. Musisz mieć rozwinięty Handel lub Retorykę na 50 lub 75 punktów i wtedy z nią pogadać. 
Tata - Retoryka na 50? Aż tyle? 
Ja (zdziwiona) - Przecież to niedużo... Sama mam Retorykę rozbudowaną na 100. A ty ile masz?
Tata - ....18. 
~~ cisza pełna konsternacji ~~
Ja - Acha... A Handel? 
Tata - ....15. 
~~ ponownie zapada cisza ~~
Ja - To w coś ty władował wszystkie punkty doświadczenia? 
Tata - W Broń Palną. 

No tak. Można się tego było spodziewać. Czy wszyscy mężczyźni tak się zachowują? 
W miniony weekend miałam okazję obserwować to wszystko o czym mówię w naturze, na żywo, na Polach Chwały w Niepołomicach pod Krakowem. Siedząc tam ze wspaniałymi, choć nie do końca normalnymi (w pozytywnym sensie) facetami z Grupy Militarno-Historycznej Berliner Mauer obserwowałam męskie zachowania i doszłam do wniosku, że nie ważne - kozak czy rzymianin, rycerz czy konfederat - faceci są dużymi dziećmi, którzy nigdy nie wyrośli z okresu biegania po parku z patykiem i robienia "ta-ta-ta-ta-ta!". 

Przejdźmy się razem po zdeptanej już trawie Pól Chwały:
Oto po lewej, Konfederaci z Luizjany po raz kolejny tłuką się z (nomen-omen zaprzyjaźnionym) oddziałem "listonoszy", czyli reprezentantami Północy. Jak na razie Południe jakoś ciągle przegrywa, ciekawe dlaczego? Trochę dalej współczesne wojska brytyjskie wbrew prawom historii napadają na nieistniejący już przecież (?) mur berliński, przez co zostają sprani na kwaśne jabłko... porem. (Toż to niehumanitarne i sprzeczne z konwencją genewską!). Idźmy dalej... Przed nami pole minowe, po których z wykrywacze min biega jakaś dama dworu i sądząc po minie, cieszy się, że jeszcze na żadną minę nie wlazła. W tle widzimy Rzymian z XIV legionu, którzy w skupieniu walczą z Gotami, a w tłumie widzów spokojnie przechadza się... Obelix. Asterixa nigdzie nie widać, może przyjedzie w przyszłym roku. Po prawej, Kozak brata się z drugo-wojennym Rosjaninem, który cichaczem polewa pod stołem "małe co nieco", żeby poprawnie przeprowadzić rytuał bruderszaftu. A z boku, trzymając się za ręce, spaceruje sympatyczny rycerz średniowieczny i jego dziewczyna, reprezentująca wojska amerykańskie. 

Nie żeby to ciągłe mieszanie się czasów, połączone z nawiązywaniem ahistorycznych przyjaźni (lub ponadczasowych nienawiści) nie miało swojego specyficznego uroku. I nie żebym miała cokolwiek przeciwko temu ciągłemu biciu się, dawaniu sobie w przysłowiową mordę i wybijaniu w pień oddziałów przeciwnika - sama w gruncie rzeczy nie jestem od nich lepsza i pomimo "Rozwiniętej Retoryki" mam mordercze zapędy. Z równie dziecięcą jak u panów radością zaspokajałam je u "listonoszy" z Północy (czyli przemiłych Panów z 58th New York Volunteers Regiment), którzy pokazali mi jak używać karabinu Springfield. Postrzelałam również trochę z MG 34 u równie sympatycznego Powstańca Śląskiego. Może więc to całe gadanie o "różnicy płci", to jedna wielka bujda? Tak czy siak - w mundurze czołgisty NVA jest mi wybitnie do twarzy.

Członek Berliner Mauer jako Obelix i Rzymianie ze Stowarzyszenia Pro Antica.
Wystrzałowa babka, czyli ahistoryczne spotkanie międzykulturowe.
Kolejne przyjacielskie spotkanie na przestrzeni dziejów.
Kto by pomyślał, że mur berliński ma AŻ TAKĄ historię...?
Członek Berliner Mauer w masce gazowej typu "Buldog" szykuje się do ataku gazowego.
Dziewczę z Dawnych Czasów szyjące lalki z gałganków.

środa, 21 września 2011

kulturoznawca czyli dziwny zwierz

Połowa września przyniosła zmiany. Nie tylko na blogu, jak widać, ale również u mnie. Oto bowiem musiałam po trzech latach zakończyć naukę i ponownie stać się studentem pierwszego roku. Nie jest to jednak przejaw odkrycia w sobie potencjalnego "wiecznego studenta" ani próba wyłudzenia od rodziców drugiej w mym życiu tyty. Te "rewelacje" zawdzięczam reformie szkolnictwa wyższego, przez którą nie mogę już sobie normalnie studiować na czwartym roku, tylko po zdobyciu "upragnionego" i och, jakżeż pomocnego w życiu zawodowym tytułu licencjata, musiałam oddać legitymację studencką (paranoja) i na nowo starać się o przyjęcie na studia, tym razem na Uzupełniające Magisterskie, czyli tzw. MU. (Skojarzenie z krową jak najbardziej na miejscu).

Pocieszające jest to, że nie tylko ja biegam z teczkami, klnę nad Irkiem (IRK - Internetowa Rejestracja Kandydatów) i zostaję zbluzgana przez pewną panią w dziekanacie, bo jest nas, kandydatów na MU, więcej. A większość z tych, którzy przeżywają to wraz ze mną, jest mi znana i dość bliska, ale to normalne. W końcu przez ostatnie trzy lata przeżywaliśmy wspólnie chwile szczęścia i niespodziewane horrory, które jakoś tak zawsze pojawiały się nagle, w odstępach mniej więcej półrocznych (hmmm.... dziwnie, prawda?). Razem także podlegaliśmy ciągłemu, zbiorowemu praniu mózgu, przez co mamy takie samo, spaczone poczucie humoru. Tylko kulturoznawcy śmieją się z np. takiego dowcipu (jest to styczniowe oświadczenie mojej koleżanki po-uczelnianym-fachu): 
Pragnę tylko dodać, że korzystając dzisiaj z dobrodziejstw illinx, jutro, niestety, będę we władaniu alea. Jedynym, co może przynieś mi ratunek będzie wykorzystanie mimicry i wcielenie się w Madzie, która jako jedyna potrafi wygrać agon z doktorem K. Homo ludens, pełną gębą.
Dlaczego kulturoznawcy się z tego śmieją? Nie wiadomo. Pewnie dlatego, że wszyscy się cieszą, że zrozumieli. (Tych, którzy nie zrozumieli, ale by chcieli, odsyłam tutaj). 

Ale co innego żarty, a co innego prawdziwe życie. Mało kto kupując bułki w sklepie myśli o powyższym podziale zabaw, którą wymyślił Roger Caillois. Może i studenci kulturoznawstwa składają sobie z okazji urodzin życzenia typu: "Samych odkrywczych teorii i Wszystkiego Antropologicznego!", ale nikt normalny nie mówi o sobie, że jest: "prototeatralnym aktorem-kurtyzaną, który gra tylko dla zysku w postaci wpisu do indeksu..." (to dla odmiany mój kolega).

"Nikt normalny".... Ha! Że też ja musiałam trzy lata żyć z tymi ludźmi, żeby zrozumieć, że oni są tak samo jak ja całkowicie pozbawieni zdrowego rozsądku. Przed państwem scenka rodzajowa; występują: trzy studentki kulturoznawstwa; sceneria: nad kawą.
Studentka 1 - No, Zuza, to opowiadaj o tych swoich wojażach. Gdzie byłaś w tym roku? 
Studentka 2 (czyli ja); (macha lekceważąco ręką) - Ach, no wiecie... Na Gotlandii, trzy tygodnie. Klasycznie, na rowerze, jak co roku.
Studentka 3 - I co widziałaś? 
Studentka 2 - Och, w sumie to nic. Raukary,... 
Studentka 1 i 3 (bez większego poruszenia) - Acha...
Studentka 2 - ...stawianie krzyża z okazji Midsommar,...
Studentka 1 i 3 (bez większego poruszenia) - Yhym...
Studentka 2 - ... i grób Bergmana.
Studentka 1 i 3 (niepewnie) - ... Bergmana?
Studentka 2 - Bergmana.
Studentka 1 i 3 - Ingmara Bergmana?!
Studentka 2 - Tak.
Studentka 1 i 3 (przekrzykując się) - O Jezu! Gdzie? Jaki był? Ale "Poziomki", to ....! A dużo ludzi? No bo on.... W ogóle to kiedy on umarł? Będzie ze trzy, cztery lata, prawda? Tak, "Poziomki" były piękne, ale "Wakacje z Moniką", to... (Mówiąc o "Poziomkach" była oczywiście mowa o  "Tam, gdzie rosną poziomki" z 1957, z rewelacyjnym Victorem Sjöströmem w roli głównej). 

Wszystko to pomimo swej zabawności utwierdza mnie jednak w przekonaniu, że studia to w dzisiejszych czasach nie tylko picie i seks (tak swoją drogą - jeśli wierzyć statystykom 50% współczesnych studentek się prostytuuje. Zabawne, bo według innej ankiety drugie 50% jest dziewicami... hm....). W każdym razie miło jest znaleźć się w gronie pasjonatów lub, jak kto woli - szaleńców. Przysłowie mówi, że "Jeśli trafisz między wrony musisz krakać tak jak one". Ale czasami zdarza się tak, że wcale nic nie trzeba udawać - bo otaczające nas wrony, są takimi samymi wronami, jak my. I tym optymistycznym akcentem kończę i czekam na październik. Amen.

środa, 14 września 2011

bardziej i mniej pogodne strony ładnej pogody czyli kilka ciepłych i gorzkich słów do niedzielnych rowerzystów

Jak to kobieta - uwielbiam mieć rację, ale tym razem wcale nie jestem zachwycona. Tak jak przewidywałam, Lato wzięło i uciekło bez pożegnania. Z tego co mi donoszą moi prywatni korespondenci, a zwłaszcza taki jeden, który ma wieczne problemy ze skowronkami, to wspomniany przed chwilą Letni i Pogodny Zbieg uciekł chyba tylko ze Śląska, bo w innych kawałkach Polski można go jeszcze podobno spotkać. Tak czy siak w moim mieście już go nie ma. Liście trochę pożółkły, wino poczerwieniało z rozpaczy, a nawet z nieba trochę coś zaczęło pokapywać z tęsknoty. 

Ale nie ma tego złego... Oto pojawiła się moja ulubienica - Polska Złota Jesień. Jest o wiele sympatyczniejsza, ale i bardziej nieśmiała od prawdziwej Jesieni (pewnie dlatego tak krótko u nas gości) i choć jest bardzo podobna do Lata, to jednak znacząco się od niego różni. Jest ciepła i pogodna, ale już nie tak nachalna jak Lato i dodatkowo błyszczy na niebie srebrnymi Cirrusami (to takie delikatne, rozdmuchane przez wiatr chmurki, składające się z małych kryształków lodu, które - co ważne - nie zapowiadają opadów, tylko ładną pogodę) oraz czymś innym, bardzo wyjątkowym. Mam na myśli oczywiście Babie Lato. Są to nitki pajęcze, jednak nie takie ze zniszczonych pajęczyn jak to twierdzą niektórzy, tylko świeża nić przędna, którą wytwarzają małe pajączki, żeby z ich pomocą unieść się w powietrze, trochę tak jak maleńkie, ośmionożne latawce. Jakże ja im zazdroszczę!
a
Kolaż 145

Jednak wszystko to ma również i swoje złe strony. (Teraz, jak na rasowego Polaka przystało, muszę trochę pomarudzić). Oto w weekendy i popołudnia, jakby wyczuwając zbliżający się powoli, ale nieuchronnie koniec ładnej pogody, na okoliczne leśne ścieżki wylazło tłumnie coś, co ja nazywam Zmorą, a inni - Niedzielnymi Rowerzystami. 

Z jednaj strony należałoby się cieszyć, bo społeczeństwo się rusza i spędza czas na świeżym powietrzu, a nie przed telewizorem czy w supermarkecie, ale na miły Bóg! Spacerowiczów i sportowców-amatorów jest tak wielu, że praktycznie nie można sobie znaleźć wolnego miejsca, (trudno także delektować się wtedy widokami i kontemplować wczesno-jesienny krajobraz) nie mówiąc już o tym, że zamiast się zrelaksować, człowiek tylko rozgląda się na boki jak paranoik i zastanawia się, kiedy wyląduje w rowie albo na drzewie. 

Do tej pory przejechałam na rowerze dwanaście krajów i tylko tutaj, w Polsce, boję się jeździć na dwóch kółkach. To jakaś masakra moi mili i nawet wiem, z czego to wynika. Z jakiegoś powodu utarło się przekonanie, że jazdy na rowerze się nie zapomina i że każdy "głupi" na rowerze jeździć potrafi. Jednak utrzymanie się w pionie i kręcenie nogami a mądre jeżdżenie to dwie różne rzeczy. Wciąż nie mamy zbiorowej świadomości, że rower to taki sam pojazd jak każdy inny i że podlega zasadom ruchu drogowego, nie wspominając już o tym, że większość z nas niestety ładuje się na siodełko z solidnym bagażem własnej, prywatnej bezmyślności. Dlaczego jeżdżąc dróżką, niedzielni rowerzyści muszą poruszać się zbitymi stadami, liczącymi nawet do 15 sztuk, zamiast jechać gęsiego lub przynajmniej parami? Dlaczego niektórzy uparcie poruszają się całą szerokością, slalomują, a nawet jeżdżą lewą stroną, po angielsku? Dlaczego rodzice zabierają swe niedoświadczone pociechy tam, gdzie jest największy tłok i dlaczego nikt nie myśli o innych uczestnikach ruchu? Musze się przyznać, że sama w minioną niedzielę już nie wytrzymałam i puściłam soczystą wiązankę (zresztą z tego co słyszałam nie tylko ja) pod adresem pewnej paniusi, która pomimo sportowych ciuchów "pyrkoliła" sobie spokojnie 7 na godzinę i mimo iż widziała, że droga jest wąska, a z przeciwka nadjeżdża peleton, nie zjechała na bok, tylko uparcie jechała środkiem, świergoląc najnowsze ploteczki do równie "bystrej" koleżanki. 

Już nie mówię nawet o nord walkerach, którzy z uporem maniaka zamiast maszerować, ciągną swoje kijki za sobą (co mnie osobiście doprowadza do śmiechu i łez równocześnie) i rolkarzach, śmigających tudzież nieporadnie drepczących po ścieżkach rowerowych (przy okazji - za to są mandaty kochani! Rolkarze mają prawny zakaz wstępu na dróżki rowerowe, jak nie wierzycie, zapytajcie wujka Google). 

Skąd u tych wszystkich grup przekonanie o własnej świętości i nietykalności? Bądźmy szczerzy - przecież taki niedzielny spacer, nie ważne czy na nogach, hulajnodze czy rowerze, to jak wjazd w stado świętych krów na polu minowym. Laboga, laboga, laboga...! Albo mówiąc bardziej dosadnie z włoskiego: Stronzo! Cafone! Vaffanculo! 

Tak więc apeluję i błagam - POLACY! Weźcie i włączcie w końcu myślenie! Niech ta jesień będzie piękna, ale i bezpieczna dla wszystkich miłośników sportu i ładnej pogody. Bo nic nie jest tak przykre i dołujące, jak nasza narodowa bezmyślność.

piątek, 9 września 2011

"Secrets of an Old Typewriter" czyli trochę o maszynach do pisania

Wspominałam może o tym, że jestem właścicielką Mercedesa? Nie ma co prawda czterech kół ani silnika, ale jestem pewna, że niejednego moje maleństwo daleko poniosło w swoim mechanicznym życiu. Mój Mercedes ma bowiem 49 sprawnych klawiszy i jedną uszkodzoną czcionkę, przez co wizualnie sepleni i nie "wymawia" litery "L". Ale nikt z nas nie jest bez wad, nie zamierzam więc się go czepiać i mieć do niego o to pretensji. Moja mama nabyła go za grosze na jednym z targów staroci w kwietniu tego roku i zgodziła się przehandlować go (czy raczej wymienić) na znalezioną kiedyś przeze mnie malowaną w złote kwiaty starą maszynę do szycia marki Singer - uczciwa wymiana.

Maszyny do pisania darzę miłością od wczesnego dzieciństwa, kiedy to stawiałam pierwsze kroczki w słowie pisanym i na maszynie mojego dziadka wypisywałam zdania o ziarenkach groszku i innych ważnych oraz wartych uwagi zjawiskach. Później przez wiele lat cicho marzyłam o posiadaniu takiej na własność i oto jest. Nic nie może się równać dźwiękom towarzyszącym w trakcie pisania. "Jak wystrzał z karabinu" powiadał bohater jednego z moich ulubionych filmów. Zresztą podzielam z tą postacią nie tylko obsesję na punkcie maszyn do pisania, ale także "Ojca chrzestnego", jednak to jest temat na oddzielną historię.

a

Tak czy siak, kiedy na przełomie lipca i sierpnia napisała do mnie niejaka Kelly z propozycją, by mój kolaż właśnie z maszyną do pisania został wykorzystany jako okładka do powstającej właśnie książki Susie Duncan Sexton nie mogłam przejść obok tego obojętnie. Już sam tytuł zwrócił moją uwagę i sprawił, że bez większego zastanowienia zgodziłam się na tę współpracę. Ebook o wdzięcznym tytule "Secrets of an Old Typewriter" pojawi się dopiero 21 września, ale już można oglądać okładkę. I nie powiem, czytając komentarze, nie mogę się nie uśmiechnąć i nie odczuć pewnej dumy.

Nie mogę jednak przestać filozofować i zastanawiać się nad tym w typowy dla mnie sposób. Być może w jakiś przedziwny sposób dwie Zuzanny, które urodziły się w zupełnie różnych miejscach i czasach, i które nie mają z sobą kompletnie nic wspólnego, spotkały się przy jednej i tej samej maszynie do pisania, która czerni się teraz dumnie na okładce. Hmm... Czyżby to właśnie był sekret maszyny do pisania? Pozostawiam bez odpowiedzi.

Okładka "Sekretów..." na bazie kolażu 204 - oryginał do obejrzenia TUTAJ

czwartek, 1 września 2011

żółkną nawłocie czyli "jesień idzie, nie ma na to rady"

Wszystko przeleciało niepostrzeżenie. "Gdzie zniknął sierpień? Gdzie lato?" pomyślałam z lekką zgrozą, jadąc dzisiaj podmiejską kolejką do Katowic. Za oknem żółciły się wściekle łany nawłoci i to w takiej ilości, że wszystko stało się dla mnie jasne i nie pozostawiało najmniejszych wątpliwości: sierpień przeminął. Już to było dla mnie odkryciem strasznym, a potem wcale nie było lepiej, bowiem parkowy jesion przy przystanku autobusowym również zaczął powoli oblekać się żółcią, (mimo iż jego sąsiedzi wciąż się zielenią). Wydało mi się to "dziwnie znajome" i nie pomyliłam się. 
drzewa zielone
lecz jesion się jesieni
pierwszy przeczuwa 
No tak, wrzesień 2009, a tu się nic nie zmieniło... Ostateczną kropkę nad "i" postawiło dzikie wino rosnące na moim balkonie, które także zaczęło się powoli rumienić. Tak więc nie ma najmniejszych wątpliwości! To wszystko razem może oznaczać tylko jedno - lato odchodzi. "Zdrajcy!" chciałoby się krzyknąć, ale trudno mieć do kogokolwiek pretensje. Jednakże jest to przygnębiające, biorąc pod uwagę jak krótko w tym roku lato u nas gościło. Mam wrażenie, że wymyka się cichaczem, po angielsku, jak grzeczna dziewczyna z przeciągającego się przyjęcia koktajlowego. Na razie tylko wachluje się znacząco tą nawłocią i dyskretnie przesuwa się powoli w stronę drzwi, ale zanim się obejrzymy zwieje, podciągając wysoko pstrokatą spódnicę i zabierając ze sobą wszystkie maliny, kolorowe światełka i motyle.

Zresztą to nawet zabawne. Co roku media i internauci śmieją się, że "zima zaskoczyła drogowców". Parafrazując, czy nie jest tak, że nas co roku zaskakuje nagły koniec lata? Toż to nawet Starsi Panowie śpiewali o "Niespodziewanym Końcu Lata" (program X Kabaretu). Od razu przypomina mi się Kalina Jędrusik jako "Jesienna Dziewczyna" i dopada mnie nostalgia. Chociaż mogło być gorzej - zawsze mogła to być piosenka Dosmucacza.


Zdałam sobie równocześnie sprawę, że jestem tu z Wami od raku. Ba, nawet więcej, bo od 13 miesięcy. Szczerze mówiąc nie sądziłam, że do tego dojdzie (z natury jestem dość sceptyczna). No i faktycznie - kilka razy było krucho. Ale już chyba wiem, jakie błędy popełniłam w przeszłości i jak je wyeliminować. 

Początkowo miał to być blog o kolażach i haiku. Nie zamierzam z tego rezygnować, ale czas rozszerzyć asortyment. W najbliższym czasie planuję więc małą przebudowę bloga.

Tak więc z okazji wczorajszego Dnia Bloga (kto by pomyślał, że jest coś takiego), spóźnionych pierwszych urodzin 17sylab oraz niezapowiedzianego końca lata życzę sobie i Wam kolejnego fantastycznego roku oraz dziękuję, że jesteście tu ze mną. Amen!