sobota, 24 grudnia 2011

alfabetyczne i gorące życzenia dla wszystkich Dobrych Duchów roku 2011

To już moje drugie "blogowe" Święta. Nie mogę się nadziwić, że ten czas tak szybko przeleciał. Był i znikł, jak płatek śniegu na wełnianej rękawiczce. Część znajomych czmychnęła za horyzont i częściej lub rzadziej daje znać o swojej obecności, ale i ja nie jestem bez winy, odzywając się być może zbyt rzadko. Z tej grudniowej okazji ślę w nieograniczoną przestrzeń internetu życzenia dla tegorocznych dobrych duchów, które były mi szczególnie bliskie. W kolejności alfabetycznej chciałabym wyściskać i podziękować: 

Milczącej Ani G. - która jest moim cichym (i zawsze pięknie ubranym) przeciwieństwem, które rzadko się odzywa, ale jak już to robi, to zawsze mądrze. Powinnam się od Ciebie uczyć!

Czarownicy od Goździków - bo ja mam słabość do czerwonych goździków od ciebie! Obyśmy jak najwięcej razem śpiewały i przetrwały wszystkie dramatyczne dramaty. 

Przyczajonej i Ukrytej Justynie - która w okrutny sposób nie dała się wycałować przed końcem roku. Najbliższa okazja - walentynki, bo po sesji. Już Cię mam wpisaną w kalendarz, więc się nie wywiniesz mon chéri. ♥ 

Marcie tudzież Mariszcie Little Russian - która jest najsłodszą panną jaką znam, a przy tym najmilszą i najmniejszą ze wszystkich matrioszek. 

Monice alias Kulinarnej - która od lat jest moją ulubioną babeczką. Dziękuję za "rozjaśnianie mroków". ;)

Paulinie czyli Matce Wszechświata - która niezmiennie od lat zadziwia mnie swoim optymizmem i cierpliwością w tłumaczeniu co jest ptakiem, a co ptakiem nie jest. Oczy śp. Fioła na pewno patrzą na Ciebie z góry! 

Paulinie804 - której nigdy nie spotkałam, a którą znam od lat. Pisz jak najdłużej i oby Ci wena służyła a zdrowie nie opuszczało, moja Droga.  

Ptasiemu Dziubowi - (tak to chyba powinnam odmienić) która dzięki dobrodziejstwom internetu nagle na nowo wskoczyła do mojego życia. Dbaj moja kochana o siebie i o rodzinę, także o fasolkę.

Sabinie Annie - która została moim tegorocznym kolażowym aniołem. (Gratuluję piątki!)

Sybilli - kurcze! Choćby tylko dla Ciebie warto było zakładać tego bloga! I wciąż cieszę się z każdego maila do Ciebie równie mocno, jak z pierwszego. Aaa i jeszcze jedno: Na pohybel Patrzącym i innym Niezdecydowanym Doktorom! 

Zielińskiej - której jędzowatość i subiektywność co krok mnie zaskakuje i zadziwia. Niech żyje Różowy Paranoik! 

A także tym bardziej oddalonym, ale wciąż obecnym: Adamowi Augustinowi, BeastKonoha, Eddiemu, Jonaszowi, Kohaku, Kunie-Kundzie, Maczuczowi, Marcie Cz., Oldze Ch., Pani Ewie, Radkowi, skart2005, Uziemu, Yoasi i całej GrupieMilitarno-Historycznej Berliner Mauer

Na zakończenie specjalne życzenia dla Homka Tofta - który jest najsympatyczniejszym Homkiem jakiego miałam radość poznać. Dziękuję Ci, że jesteś i że pierwszy napisałeś, bo ta "dziwna znajomość" daje mi naprawdę ogromną ilość radości.

Kolaż 248, na specjalne, świąteczne zamówienie Ptasiego Dziuba.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

co ma piernik do wiatraka a sól do wiersza

Pomyślałby kto, że pisanie wiersza albo piosenki, to taka kaszka z mleczkiem. Że człowiek siądzie i napisze bez kłopotów kilka zwrotek, no bo co to za filozofia sklecić kilka rymów? Walnie się trochę miłości, trochę tragizmu, upchnie się razem słowa takie jak "śmierć", "kocham", "nienawidzisz", "łzy", "samotność", "czarny anioł" i "odejście" i będzie miodzio. Jakież to naiwne.

Osobiście zawsze wzbraniałam się przed pisaniem wierszy jako takich. Owszem, miałam jeden mały epizod poetycki przed "erą haiku", jeszcze uczniakiem będąc, ale miało to naprawdę niewiele wspólnego z prawdziwą poezją. Zawsze jak o tym myślę, przypomina mi się scena z Muminków (niestety tych telewizyjnych, nie książkowych), w których Mamusia rozmawia z Tatusiem o jego pamiętnikach:
- Jak Ci idzie pisanie, Mój Drogi? 
- Beznadziejnie. Doszedłem do tego nudnego fragmentu mojej młodości...
- A jaki to okres? 
- Ten w których pisałem wiersze. 
Zaiste, prawdziwe. Mogłabym powiedzieć to samo.

Mając tamtą młodzieńczą porażkę w pamięci, od lat starałam się wystrzegać tej formy literackiej wychodząc z założenia, że świat nie jest gotowy na jeszcze jednego grafomana. Bo nie liczyłam (i nadal nie liczę) na cud i bycie samorodnym talentem, który równałby się Szymborskiej czy Osieckiej. "Nim napiszesz wiersz, pomyśli i zważ, jak dalece słuszny to krok i czy na pewno masz czas, żeby pisać wiersz"*. No to siedziałam i zważałam. Do czasu. Wszystko przez jedną Czarownicę od Goździków, która połechtała moją próżność, uderzyła w czułą strunę kolaborantki artystycznej (o tym kiedy indziej) i bardzo z siebie zadowolona pchnęła mnie w ramiona rytmów i rymów. A przecież obiecywałam sobie abstynencję w tej dziedzinie. Owszem, czasem powiedziałam o sobie per poetka, ale zawsze z przymrużeniem oka albo lekką nutą kpiny i autoironii. Nie zamierzałam nigdy aspirować do tego miana.

Przede wszystkim dlatego, iż zawsze wychodziłam z założenia, że jak coś robić, to robić to dobrze, od początku do końca. Żadnej fuszerki i kłapania trzy po trzy. Nigdy nie chciałam się zniżać do tandety (jakiej niestety pełno ostatnimi czasy w internecie), szczerze wierząc, że jeśli być poetą, to być Poetą jak Leśmian, Przybora czy Pawlikowska, a skoro do nich nawet w ułamku nie dorastam, to nie warto zaczynać. No ale jednak dałam się Wężowi skusić i usiadłam nad wierszoklectwem po raz drugi w życiu, tym razem z większą rezerwą i ostrożnością. Prawdę mówiąc zabierałam się do tego jak pies do jeża, ale w końcu się udało. Nie jest to duże dzieło, raczej miniaturka, którą należałoby w przyszłości rozszerzyć, poprawić, polepszyć, przerobić...

Po haiku mam bardzo duży lęk do obszerniejszego pisania czegokolwiek. Lubię długie formy literackie, ale porównując moje teksty na przestrzeni lat można zauważyć, że zdania stały się chyba dużo bardziej ascetyczne, pozbawione zbędnych (?) ozdobników, a także zredukowały się ze zdań wielokrotnie złożonych do zdań, prawdę mówiąc, prostych. A czy nie powinno być odwrotnie?
Tak ciężko utrzymać dobry ton i nie przesadzić. To jak z dosalaniem zupy. Szczypta uwydatnia smak, sprawia, że staje się bardziej wyrazisty. Ale jeśli człowiek przesoli, to jedynym wyjściem z tej sytuacji jest dolanie wody, a przecież ile można tej wody dolać bez rozmycia innych smaków? Może jednak lepszy jest niedosyt niż przesłodzony (a raczej przesolony) nadmiar?

Czekam teraz na czary tej drugiej Czarownicy, od Goździków Czerwonych. Wrzosowata na razie zakończyła swoje zmagania, ale już po cichu myśli nad następnym wierszydłem licząc, że może być tylko lepiej. Do czego to doszło...
Ci vediamo!

Kolaż 236

* "Uno momento mortis" – Grzegorz Turnau

piątek, 2 grudnia 2011

nie całkiem na poważnie o kobietach, część 2

Rok temu mniej więcej (a nawet więcej niż mniej) pisałam o kobietach i o śniegu. W ciągu ostatnich 12 miesięcy zdążyłam jednak przeanalizować problem kobiecego wizerunku głębiej, co nie znaczy, że mniej żartobliwie (przynajmniej taką mam nadzieję - mnie osobiście to wszystko niezmiernie bawi). 

Zastanówmy się jakie elementy składają się na współczesną kobietę, w dowolnym przedziale wiekowym? Pomińmy kwestie biologiczne (sama znam kilku facetów, którzy posiadaliby rozmiar miseczki większy niż co poniektóre panny. Natomiast to, co Joanna Bartel określiła jako "Międzyzdroje" pominę do czasu, kiedy Światowy Spisek Szowinistów i/lub Feministek nie odda kobietom chat menstruacyjnych - daru takich cywilizacji jak np. plemię Arapeshów. Ale nie o tym miała być mowa). Uściślając: co składa się na wizerunek współczesnej kobiety? Odpowiedni "ubiór główny", na który składa się czasem sukienka lub spódnica (panowie - to jednak jest różnica), obowiązkowa torebka, a także dodatki. O tych ostatnich, czyli o włosach, makijażu i biżuterii nie zamierzam mówić. Obecna moda udowadnia, że coraz trudniej jest na podstawie tych elementów rozróżnić przedstawicielkę płci pięknej od reprezentanta płci brzydkiej. Szczerze mówiąc metroseksualizm to dla mnie choroba, siejąca spustoszenie w męskich szeregach. Jakim prawem określamy takiego delikwenta używając słów "ładny", "śliczny" albo "piękny"? I co gorsza - jakim prawem ten facet wygląda lepiej ode mnie!? Ech, gdzie ci mężczyźni? (Przystojni - nie ładni!).

Można więc powiedzieć, że wizerunek kobiety (na razie, bo nie wiadomo, czy w przyszłym roku te dane nie będą już nieaktualne) składa się: 
- torebka 
- buty na obcasie
- spódnica (oraz wiążące się tą kategorią: )
- rajstopy. 
I na tych elementach, pragnę skupić teraz uwagę. 

Torebka, a raczej torba lub też torbiszcze (jest w ogóle takie słowo?). Zauważyłam, że często im drobniejsza i bardziej niepozorna istotka, tym więcej taszczy w swej podręcznej torebce. Oficjalnie torebka ma służyć do dopełniania stroju oraz przechowywania rzeczy najważniejszych. W rzeczywistości jest podręcznym sejfem i magazynem, w którym nie obowiązują żadne prawa fizyki. Piotr Bałtroczyk przekonywał, że kobieca torba nie służy do tego, żeby w niej coś znaleźć, ale żeby wszystko w niej było. Przeprowadziłam małą sondę wśród znajomych niewiast i udało mi się potwierdzić tę teorię. W torbie przeciętnej studentki znajduje się bowiem: 
- komplet śrubokrętów i obcęgi 
- latarka kieszonkowa
- termofor 
- skalpel (czyżby inspiracja "Światem według Garpa"?)
- zestaw "na wszelki wypadek" (opatrunek wojskowy, scyzoryk i zapałki)
- lewa (lub prawa) męska skarpetka
- rajstopy niewiadomego pochodzenia 
- ładowarka do komórki, której szuka się po domu od tygodnia
- mały kotek
Powyższy zestaw dziwów nie obejmuje rzeczy "normalnych", jak książki, kosmetyczki, telefony i pęki kluczy "wielkości głowy dziecka". Zwykło się przyjmować, że taka torebka waży od 4 do 7 kilo, tak dodam w ramach ciekawostki. 

Buty na obcasie - moje nemezis. Odkrywam w sobie jednak pewne pokłady sadyzmu i "małpiej wrednoty", obserwując jedną czy drugą miłośniczkę dużych wysokości, która chybotliwie kroczy (a raczej drepcze) po torze przeszkód polskich chodników, wybrukowanych kostką skwerów, ulicznych kratek odpływowych i szyn tramwajowych. Co zabawne, nie każdy wie (ale i ja o tym do niedawna nie wiedziałam, przyznaję się bez bicia), że buty na zbyt dużym obcasie przestają być przez nas podświadomie postrzegane jako seksowne. To kwestia wymiarów. Z jakiegoś powodu oko ludzkie woli spoglądać na nogi dłuższe, jednak jest to zawsze w ramach pewnej proporcji, która wynosi 5% normy danego wzrostu. Innymi słowy mając przykładowo 165 cm wzrostu wystarczy obcas na czterocentymetrowym obcasie, by nogi wyglądały na odpowiednio długie. I jak tu się nie cieszyć widokiem żyraf z przerostem 15%?

Sukienka/Spódnica - dziwi mnie, że kobiety bez walki zrezygnowały z tej zdobyczy kultury, jaką jest "kiecka" i zamiast tego przejęły od samców noszenie "nogawek". Nawet jedna z pracownic mojego uniwersytetu zagrzmiała kiedyś z podwyższenia: "Drogie panie! Noście spódnice! Wszak to nasza największa broń. W spódnicy każda baba wygląda jak kobieta!". I trzeba przyznać, coś w tym jest. Niestety, noszenie spódnic, a zwłaszcza zimą, wiąże się z niezbyt miłym obiektem, jakim są : 

Rajstopy. Osobiście do rajstop jako takich nic nie mam. Ale trzeba przyznać - nie ma nic bardziej komicznego (może poza gołym facetem w skarpetkach) niż kobieta wciągająca na siebie rajstopy w zaciszu swego buduaru. Takich akrobacji nie powstydziła by się spora gruba cyrkowców, akrobatów i tancerzy z parkinsonem. A nawet najlepsze naciągnięcie nie da nic, bo prędzej czy później nastąpi nieuniknione zsuwanie się. Dlatego postuluję o powrót do korzeni seksapilu i odkurzenie w szafie niepamięci wspaniałego wynalazku jakim są pończochy. Bo i owszem - pełnią dokładnie tą samą funkcję, co rajstopy. Są droższe. Bardziej przewiewne. I też się zsuwają. Ale na bogów...! O ileż seksowniej wygląda ich wkładanie!

Przypatrując się temu (mówiąc delikatnie) "lekko" przydługiemu wywodowi, można utwierdzić się w przekonaniu, że kobiety muszą być z Wenus. Nic nie jest tak dziwne jak niewiasta, która męczy się w butach na obcasie, rozróżnia spódnicę od sukienki i nosi młotek w torebce. Ale z drugiej strony - czy to wszystko nie ma jednak pewnego uroku? No i panowie, co macie innego do roboty, poza kochaniem nas za nasze dziwactwa?