sobota, 15 września 2012

"co autor miał na myśli" czyli płapki interpretacji

"Co poeta chciał przez to powiedzieć" oraz "co autor miał na myśli" to dwa zdania na które zawsze reagowałam alergicznie i które wciąż, po tylu latach od zakończenia szkoły, wywołują u mnie drgawki. Mimo całej mojej sympatii, ba! Nawet miłości do lekcji języka polskiego nienawidziłam myśli, że zaraz nastąpi ta makabryczna część programu, czyli wiwisekcja literaturoznawcza nazywana potocznie "analizą i interpretacją". Te działania, mające na celu dogłębne zrozumienie wiersza (lub prozy) zwykle kończyły się dobiciem do zupełnie innego portu o nazwie "skrajna niewiedza". Bo przecież moje prywatne odczucia na temat dzieła są błędne, w pierwszej kolejności muszę poszukać klucza, który magicznie otworzy mi drzwi do oświecania, dzięki czemu poznam odpowiedź na dręczące ludzkość pytanie: "co autor chciał przekazać potomnym?".

Efekt tych ćwiczeń był taki, że skutecznie zniechęciłam się do wielu autorów, nierzadko świetnych, do których nawet teraz nie umiem się przekonać bo w uszach wciąż brzmią mi powtarzane w szkołach frazy (oczywiście wykuwane na pamięć, bo odpowiednie wpisanie się w wymagany przez nauczyciela i program szkolnictwa klucz zapewniało wysokie stopnie, a w późniejszym czasie dobre zdanie matury - zgroza i hańba!). 

Rozmawiałam o tym niedawno na sabacie z innymi, podobnymi do mnie, czarownicami. Obie zgodnie stwierdziły, że do dziś noszą w sercu urazę do systemu nauczania i nie potrafią polubić niektórych książek lub autorów, bo wciąż odbija im się czkawką dawnych interpretacji. Przykładowo: w ten sposób ja ostatkiem sił ocaliłam przed znienawidzeniem Leśmiana, ale wciąż dostaję palpitacji na myśl o Gombrowiczu, którego uwielbia moja przyjaciółka, nieuchronnie sięgająca po wiadro za każdym razem, kiedy usłyszy o Słowackim, którego umiłowała sobie trzecia z nas, dla odmiany waląca główką w stół na przypomnienie sobie pamiętnej lekcji, na której mieliśmy radość omawiać zawartość ogródka Zosi. Myślę, że ten łańcuszek można ciągnąć w nieskończoność.

Każda z nas studiuje obecnie na innym kierunku i być może dlatego, że w ten sposób patrzymy na ten sam problem z perspektywy różnych dyscyplin dochodzimy do różnych wniosków, które się wzajemnie dopełniają. Wnioski z dyskusji były następujące: 

1. Każdy człowiek jest inny ponieważ wychował się w innych warunkach, spotkał innych ludzi, przeczytał inne książki i obejrzał inne filmy, a także przeżył inne rzeczy i w ten sposób odczytuje tekst na swój indywidualny sposób, odwołując się do dorobku swoich własnych doświadczeń. (Oczywiście wiązać się to będzie z faktem, że ja-obecna będę do tekstu podchodzić inaczej niż ja-za-lat-pięć, która może mieć już inne doświadczenia za sobą a przez to - inną perspektywę). 

2. Mimo wszystko należy pamiętać o powiązaniu tekstu z autorem. W celu "prawidłowego odczytania" nie należy zapominać o biografii twórcy, ponieważ tekst powstał w określonych warunkach i wynika z konkretnych pobudek. Dobrym przykładem będzie tutaj chociażby Gałczyński, którego wiersze napisane po 46 roku nagle zaczynają tracić swój dziecięcy urok i słodką naiwność, kiedy ma się w pamięci jego losy i doświadczenia życiowe. 

3. Pozornie w opozycji do punktu drugiego. Nie ma czegoś takiego jak zła interpretacja. Jeżeli ja, jako czytelnik, mam jakąś wizję (nawet skrajnie odbiegającą od "intencji autora"!) którą jednak potrafię udowodnić interpretowanym tekstem - interpretacja jest poprawna!

Sama jako autor niejednokrotnie spotkałam się z interpretacjami moich tekstów, które znacząco odbiegały od "pierwotnego założenia". Nigdy jednak nie zdarzyło mi się żebym świadomie wyprowadzała kogoś z "błędu", bo jestem szczerze przekonana, że czytelnik ma prawo do prywatnego odczytu. Publikując coś, czy to w książce, czasopiśmie czy w internecie przestaję być jedynym autorem wiersza. Owszem, dalej jest on mój, bowiem to ja go napisałam, ale każda kolejna osoba czytając go - tworzy go na nowo. I tak ma być! 

Ostatnio taką ofiarą "złego odczytania" padło haiku z kolażu 272 o czym dowiedziałam się przez przypadek. Opisywałam w nim świetliki siedzące na trawach, które miałam okazję kiedyś oglądać, a które wciąż powracają w mojej pamięci w różnych konfiguracjach. Ktoś odczytał to w zupełnie inny sposób i podobno wpadł w wielkie rozczarowanie nie tyle mną czy tekstem, co sobą i swoja interpretacją. A niby dlaczego nie miałby to być opis, no nie wiem, chociażby opadów toksycznych, przez co całe haiku nabrałoby charakteru manifestu ekologicznego? Może chodziło o nawiązanie do meteorytu, który zakończył erę dinozaurów, co w efekcie jest pretekstem do rozważań na temat konfliktu między nauką a religią? Albo to niepodeptane pety, tlące się jeszcze między rabatkami, po pamiętnej imprezie na działce? Ten wiersz jak i kolaż został oddany w ręce czytelników, mając więc prawo szukać tam potwierdzenia dla własnych spostrzeżeń czy wizji świata. Dlaczego miałabym się o to wszystko złościć? Jedyne, czego mi szkoda to tego, że nierozważnym słowem zepsułam komuś przyjemność samodzielnego czytania moich wierszy.

Główny oskarżony - Kolaż 272

2 komentarze:

  1. :)

    szkoda, że wielu nauczycieli nie rozumie tak podstawowych kwestii... a przecież właśnie tego uczymy się na filologii (choć niestety również niektórzy wykładowcy prezentują dziwaczny stosunek do utworów, ale to raczej rzadkość. ja trafiłam tak tylko raz). wynika z tego, że ktoś się chyba nie przyłożył.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dlatego nie znoszę "modelu odpowiedzi" i podejścia do nauczania w szkołach - od podstawówki do liceum. Żeby dopiero na studiach uczyć się samodzielnego myślenia... szczyt.

    Ooo tak, Ingardenowska konkretyzacja rządzi :>

    W moim przypadku kiedyś źle odczytano jedno z opowiadań na blogu pisane w 1. os. Kumpela myślała, że bohaterką, która straciła cnotę przez Internet byłam ja... Gratulowała mi odwagi opowiedzenia o tym na forum publicznym. A to przecież blog literacki wyraźnie... ;)

    OdpowiedzUsuń