sobota, 8 września 2012

lato w odwrocie i jesienna dywersja

"Zdrajco! Zdrajco! Po trzykroć zdrajco!" chciałoby się zakrzyknąć, wymachując przy tym pięścią w stronę okna, a raczej tego, co za oknem króluje - listopadowej szarzyzny (wszak wielokrotnie już pisałam, że listopad to stan ducha, niezależny od kalendarza). Nie mogę się wyzbyć poczucia, że oto staliśmy się ofiarami spisku, wbito nam nóż w plecy i jedyne co nam pozostało to cichy jęk nie bez powodu zaczerpnięty z klasyka: "I ty, Lato, przeciw mnie?".

Już od dobrego miesiąca obserwuję narastający dywersyjny sabotaż prowadzony przez partyzantów jesiennych w hełmach z dojrzewających żołędzi. Paradoksalnie pierwsza zdradziła się mazurska jarzębina, której niepowstrzymane i niespodziewane rumieńce zwróciły moją uwagę i nakazały zachować czujność. Niedługo później dostrzegłam wzmożoną produkcję broni ciężkiego kalibru za którą odpowiedzialne były kasztanowce, nieśmiałe jeszcze ataki w postaci dębowego bombardowania zsyłanych bez litości i ostrzeżenia na okolicznych spacerowiczów, a także pierwsze ofiary w postaci wysuszonych, pożółkłych traw (być może pożółkły z zazdrości, że same nie mogą stanąć w pierwszej linii ofensywy). Niedługo później dołączyły do nich wrzosy, które zaczęły wymachiwać swymi kwiatowymi sztandarami, a których jasnoliliowe i ciemnofioletowe plamy mogłam obserwować z okna pociągu relacji Warszawa-Tychy. Myślałam, że może chociaż mój dom ocaleje przez krótką chwilę i że linia walki między latem a jesienią dotrze tam z opóźnieniem. Gdzie tam! Pierwsze na stronę wroga przeszło dzikie wino, przybierając iście wojenną, bo krwiście-czerwoną barwę. Lato musiało się zlęknąć, bo niedługo po tym żółte flagi kapitulacji wywiesiły nawłocie a zaraz po nich pierwsze suszki w kolorze wyblakłej słomy zaczęły ukradkiem opuszczać swoje stanowiska na gałęziach drzew i uciekać wraz z wiatrem, byle dalej przed działaniami rosnącego w siłę okupanta. 

Trzeba jesieni oddać sprawiedliwość, że o ile wiosna pojawia się raczej niespodziewanie w eksplozji zieleni, lato uroczyście wtacza się na swym złotym rydwanie, a zima jak co roku zaskakuje drogowców (i nie tylko) to ona opanowała do perfekcji wojnę podjazdową, ciężką do uchwycenia dla oka. Wszak jeszcze jest lato! (Ale jak widać nie do końca).

Mimo wszystko lubię jesień. Żarty żartami, ale to moja ulubiona pora roku. Męczy mnie tylko ta szarzyzna, która raz na jakiś czas przykrywa wszystko smętnym woalem i odbiera chęci do robienia czegokolwiek. Wtedy mam chęć jedynie na to, żeby zakopać się w pościeli i wzorem muminków zapaść w zimowy sen mimo iż jesień jeszcze nie rozkręciła się na dobre, a o śniegu nie ma jeszcze co marzyć.

Jednak kiedy jest tak pięknie jak było jeszcze parę dni temu, z przyjemnością wybieram się na najdłuższe nawet spacery, podziwiając narastającą batalię wrześniową. 

Questo è tutto.

Prapremiera kolażu 281 i równocześnie przypadkowa ilustracja ostatniego haiku.

4 komentarze:

  1. Kocham jesień:) ale to miłość nieodwzajemniona:(

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale pięknie to opisałaś... Kapitalne porównanie do wojny, po prostu mega. (Ja też żółcieję z zazdrości, o Twój talent pisarski :P)

    Ja lubię nawet tę jesienną szarugę. Ma swój urok i klimat. Kiedy chcesz zanurzyć się pod kołdrą i z ukrycia obserwować ciężkie chmury ociekające deszczem. Lubię wdychać zapach przemoczonych liści - jest w nim coś czarnoksięskiego, skryta magia rytuałów ziemi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :)

      Zgodzę się całkowicie, że szaruga ma swoje uroki, jednak dla mnie jest miło ją obserwować jedynie wtedy, kiedy mogę sobie pozwolić na błogie lenistwo, ale nie daj bóg, jeśli mam w planach zrobienie czegoś pożytecznego, bo wtedy cały plan diabli biorą.

      Usuń