wtorek, 24 kwietnia 2012

mordercze kłapanie okładek czyli o książkach

Jak być może nie wszystkim wiadomo, wczoraj obchodziliśmy Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich. Godne pochwały i uczczenia kieliszkiem szampana oraz dobrą  lekturą do poduszki. No właśnie, tylko jest małe "ale". 

Badania przeprowadzone przez Bibliotekę Narodową są zatrważające - 56% Polaków jawnie i oficjalnie przyznaje się do tego, że w ostatnim roku nie miało żadnego kontaktu ze słowem pisanym, od komiksu zaczynając a na słowniku kończąc. 46% nie czyta nawet krótkich historii czy artykułów. 20% (czyli co piąta osoba) z wyższym wykształceniem nie czyta kompletnie nic. Jedynie nędzne 12% dumnie deklaruje, że czyta więcej niż (marne) sześć książek rocznie. Wydaje mi się to niemożliwe (a raczej zbyt straszne, żeby było prawdziwe). Ale jeśli...?

Zostałam wychowana w miłości do książek. Nawet na rowerowe wakacje pod namiot, gdzie horyzont wzywa a do następnego potencjalnego noclegu człowiek ma 70 kilometrów w linii prostej (nie licząc zygzaczków) zabieram średnio 5-6 książek na planowane trzy tygodnie urlopu. Zwykle już w drugim tygodniu mam przeczytany każdy tom, przez co dogorywam z literackich nudów i czytam wszystko jeszcze raz. (Chociaż w poprzednim roku nastąpiła pewna zmiana, bo odkryłam uroki audiobooków - tam gdzie kończy się papier, pozostają słuchawki).

Często mam wyrzuty na sumieniu, że za mało czytam. Owszem czytam sporo, ale nie zawsze są to rzeczy, po które sama bym sięgnęła: tu jeden rozdział jakiejś książki na zajęcia, tu dwa, gdzieś jakiś artykuł, tutaj pokaźna i raczej monotematyczna bibliografia do badań terenowych, tam jakaś książeczka o filozofii TegoATego... Czasem są to objawienia (szczerze polecam "Księgę Ziół") a czasem koszmary opatrzone później przeze mnie etykietką "Nigdy Więcej!". A przecież poza literaturą edukacyjną człowiekowi marzą się wybitne dzieła beletrystyki albo po prostu jakiś przyjemny "gniot" dla rozluźnienia przed snem - a tutaj ptyś: zmęczenie, mało czasu, pilne sprawy do załatwienia... Mimo wszystko staram się czytać również "dla siebie" a nie tylko "na uczelnię" i gdzie mogę, tam upycham teksty do czytania, bo może, akurat, będę miała wolne pięć minut... Innymi słowy - często pluję sobie w brodę, że "cośtam". Ale potem sobie uświadamiam ile przeczytałam w ciągu dnia, tygodnia, miesiąca, przykładam to do przytoczonej powyżej średniej krajowej i włos mi się jeży na głowie. PiPi Nielot zapewne cieszy się, bo wreszcie został erudytą pełną gębą, tzn. dziobem, ale tak naprawdę nie ma się z czego śmiać. 

Nie będę się rozpisywać na temat tego "jak cudowne są książki" i "dlaczego warto je czytać". Nie będę przekonywać nieprzekonanych (zakładając, że jakiś nieczytający siedzi akurat tutaj, na tym blogu i mio Dio! czyta tą notatkę). Dlatego apeluję do tych, którzy czytają: czytajcie. Czytajcie więcej. Czytajcie odważnie i gdzie się da - w domu, w autobusie, w kolejce po chleb. Polecajcie to znajomym, rozmawiajcie o tym z kolegami z pracy, podsuwajcie rodzinie pod nos. Jest nas nędzne 12% - nie pozwólmy, by w przyszłym roku było nas jeszcze mniej! Bo jeśli nie... Jeśli nie, to rzeczywistość przedstawiona w "451 stopni Fahrenheita" staje się niebezpiecznie bliska naszej codzienności.

A na razie do zobaczenia w księgarniach i bibliotekach. 
Do następnego razu. 

Kolaż 220
 PS. 
Otwieram nową "podgrupę" działalności, a mianowicie kolażowe zakładki do książek. Jeśli ktoś byłby zainteresowany i życzył sobie takową, to proszę dać znać. :) 

Zakładka rogowa wykonana na urodziny Nefertari. 

sobota, 14 kwietnia 2012

"Niebieskie Konie w mojej głowie" czyli Azzurro Cavallo i inne wytwory niewieściego umysłu

Nie jest dla mnie nowością ani odkryciem, że mój mózg działa w przedziwny sposób i ciągle zasypuje mnie nowymi wytworami wyobraźni. Czasem jednak potrafi mnie mocno zaskoczyć, a efekt tego zaskoczenia staje się pełnoprawnym mieszkańcem mojej jaźni. W każdym razie dobrze że Freud już nie żyje, bo pewnie miałby ze mną pełne ręce roboty. 

Podobno każda wiedźma powinna posiadać tzw. "Księgę Cieni" w której zapisuje zaklęcia i całą swoją wiedzę o magii, a każdy wierszokleta - notatnik na wiersze i pomysły. U mnie obie te funkcje spełnia fioletowy koło-notes z lasem na okładce. Niby nic takiego, ale to, co wyrabia się w środku, przechodzi jednak czasami wszelkie ludzkie pojęcie. Poza notatkami, haiku, szkicami przyszłych kolaży i luźnymi myślami wartymi zapisania, po kartach plączą się cztery postacie, które dowolny narrator nazwałby zapewne "Płodami Chorego Umysłu". 

Pierwszym i najstarszym stworem jest PiPi Nielot. Jak sama nazwa wskazuje PiPi jest nielotem, ale "erudytą, więc się nie przejmuje bo ma lotny umysł więc na ch*j mu skrzydła?" - dosadne, ale prawdziwe. Zdarza mu się nosić cylinder albo inne nakrycie głowy, jednak robi to dość rzadko, gdyż nie potrzebuje ozdóbek i ogólnie jest ponad to. Lubi natomiast z jakiegoś powodu używać słowa "zaiste". Sprawia wrażenie dość pewnego siebie, jak to na erudytę przystało, jednak tak naprawdę jest dość nieśmiały i kruchy, przez co łatwo zrobić mu przykrość i doprowadzić do płaczu w kącie kartki. Jest wtedy "śnięty z rozpaczy jak ryba porażona prądem". A z racji tego, że jest dość drobny i mądry, to często pojawia się przy notatkach uczelnianych, nic więc dziwnego że czasem ma z przemęczenia "wory pod oczami aż do klatki piersiowej".

Drugim najstarszym mieszkańcem notesu jest Pan Da, który (cóż za niespodzianka!) jest oczywiście pandą. Prawdopodobnie Pan Da jest szlachcicem i nosi monokl na lewym oku, ale z racji cyniczności i czarnego podbicia oczodołu jest to trudne do ustalenia. Jest jednak, co pewne, wielkim miłośnikiem ironii i pewnej odmiany filozofii stoickiej znanej pod potoczną nazwą "tomiwisizmu". Mimo wszystko sympatyczny, o dość leniwym usposobieniu, rzadko się rusza, a do jego ulubionych rozrywek należy dyskutowanie z PiPi na wszelkie tematy (włączając stoły) oraz "zdrowy krytycyzm". "Ma przenikliwe spojrzenie [i zawsze patrzy...]" jednak "nie chce zawracać swej szlachetnej głowy duperelami niewartymi jego zainteresowania". (Szkoda że PiPi Nielot często nie podziela tej opinii). Fenomenem na skalę notesu jest pusta przestrzeń wyraźnie zaznaczona przerywanymi liniami oraz obarczona podpisem: "To pusta przestrzeń do niedawna wypełniona Panem Dą, jednak teraz Pan Da jest nieobecny. Jako Pan dobrze wychowany Pan Da nie chciał rzygać na widoku publicznym poszedł więc poszukać wiadra, by dać upust swojemu zniesmaczeniu w bardziej ustronnym miejscu, niż ten notes". Godne pochwały (?).

(Trudno ustalić dalszą kolejność narodzin, gdyż jedno stworzenie zostało wymyślone wcześniej, ale dopiero później zwizualizowało się na papierze w formie plastycznej. Pozostanę więc przy kolejności ilustracyjnej. W takim wypadku...) ...trzecią istotą jest Czesław Miłoś który jest najmniejszym łosiem świata, a do tego może poszczycić się tym, że zawsze jest rysowany jedną "kreską", bez oderwania długopisu od papieru (pewnie dlatego przypomina czasem nieforemną gąsienicę z rogami). W każdym razie "Czesław Miłoś nie pisze wierszy bo ma raciczki (czy to tam co mają małe łosie)* *aleitakjestbardzowesołymłosiem". Poza tym lubi "patatajać" wzdłuż krawędzi kartek pozostawiając za sobą bajeczne "pat   tat   taj   pat   tat   taj   pat   tat   taj" (widać nie pisze wierszy także dlatego, że ma spore braki w dziedzinie sylabizowania, głupiutki, mały Czesław...). 
MIKROSKOPIJNY PODPIS głosi: "nie zapominajmy także o Miłosiu, przecież też tutaj jest [chociaż nie pisze wierszy, mały słodki Czesław]"
Jak na razie ostatnim i najnowszym sublokatorem jest "niesamowity niebieski koń mówiący po włosku". "Tak naprawdę nazywa się Azzurro Cavallo, w skrócie Koń, ale woli kiedy się go nazywa Marco Guffanti". Co warto zaznaczyć, Koń faktycznie nie potrafi ni w ząb po polsku, jednak nie przeszkadza mu to w dogadywaniu się z resztą ekipy. Ma nadmiernie rozbudowaną ekspresję pyska, lubi przebieranki, oraz (co ciekawe) istnieje podejrzenie, że jest farbowany - dziwnym zbiegiem okoliczności jest niebieski tylko na niebieskich karteczkach wklejonych do notesu, na normalnych białych kartkach jakoś traci na kolorze. Dziwne, że Pan Da jeszcze tego nie zauważył i nie obśmiał (Czesław jest zbyt mały, żeby zauważyć coś takiego, a PiPiemu to i tak bez różnicy. Sam też czasami zmienia kolor z białego na kreskowany błękit długopisu więc nie jemu oceniać cudzy koloryt).
Tłumaczenie z Włoskiego: "Dzień dobry panom i paniom. Mówi kapitan. Nazywam się Marco Guffanti. Właśnie lecimy nad Rzymem! / przygody Niebieskiego Konia, część 1".
Czasem, kiedy przyłapię wspomniany Kwartet na harcach, to aż załamuję ręce nad ich pozbawionym dyscypliny zachowaniem oraz własnym zdrowiem. Powinien mnie wszak przepełniać racjonalizm i zdrowy rozsądek, a tak zamiast "telefonów w mojej głowie" mam niebieskie konie i patatające mikro-łosie. Jednak z drugiej strony - mogło być o wiele gorzej, poza tym (w gruncie rzeczy) nie jest wcale tak źle. Moja Czwórka Wspaniałych jest częsty gościem w cudzych notesach ale i gospodarzem dla cudzych wytworów fantazji - mówię tutaj między innymi o The Fishkats pewnej Matki Wszechświata czy różowej meduzie "Małej Me, która chce kiedyś być Dużą Me" a której prawną opiekunką jest Nefertari. Wynika z tego, że są w wielu ludzkich głowach rzeczy, o których się filozofom i psychologom nie śniło, a istnieje spore prawdopodobieństwo, że niebieskie konie to dopiero nieszkodliwy początek. Cieszę się więc tym, co mam. A znając ich możliwości, to może tutaj pojawić się jeszcze niejedna relacja z frontu. 

Saluto dai Cavallo Azzurro!

środa, 4 kwietnia 2012

bardzo krótka uwaga o lecie i o motylach

Wtem spostrzegli pierwszego motyla. Każdemu przecież wiadomo, że jeżeli pierwszy motyl, którego zobaczy się na wiosnę, jest żółty, to lato będzie wesołe. Jeżeli jest biały, będzie to tylko spokojne lato. (O czarnych i brązowych motylach nawet lepiej nie wspominać, gdyż jest to zbyt smutne).
Ten motyl był złocisty.
Tove Jansson, "W Dolinie Muminków"

Mój pierwszy tegoroczny motyl był cytrynowo-żółty. ♥

Kolaż 172

wtorek, 3 kwietnia 2012

igła w stogu siana czyli w poszukiwaniu zaginionej erotyki

Tak się zastanawiam w jakich czasach przyszło nam żyć i nie skaczę z radości zachwycona potencjalną przyszłością. Ale lepiej zacznę od początku:

Czasem nachodzi mnie ochota na zrobienie kolażu o tematyce erotycznej. Wszystko fajnie: pomysł jest, haiku też, trzeba tylko znaleźć odpowiednią ilustrację. No i wtedy zaczynają się schody i swoista wojna z wiatrakami, czyli długie ślęczenie w internecie lub przy półce z książkami w poszukiwaniu dobrego szkicu. O paradoksie - jest to prawie niemożliwe. Ilustracje w książkach są zwykle albo reprodukcjami obrazów (jak to mówię:) "klasycznych", co mnie zdecydowanie "nie kręci", albo są rozbrajająco naiwne i nie nadające się do tego typu kolażowych kompozycji, ewentualnie są po prostu nieodpowiednie stylistycznie (co jest chyba przypadkiem najczęstszym). Zostaje więc deska ratunkowa internetu, ale i tam pustki. Kto by pomyślał?

Przejrzałam do tej pory już dziesiątki o ile nie setki stron, również tych o tematyce erotycznej, w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby się nadać na element kolażu. Niestety - wszelka Kamasutra i schematy pozycji seksualnych są przestawione w sposób albo żartobliwy (żelko-misie, zwierzątka i inne śmieszności), toporny jeśli idzie o kreskę albo po prostu wulgarny (chociażby wszelkie instruktarze typu foto-gif). W takich momentach myślę sobie: "niemożliwe, żeby nic więcej nie było w tej próżni informacji jaką jest internet!" i niezrażona (co najwyżej ubawiona lub zniesmaczona) szukam dalej. 

Przy okazji niedawnych takich poszukiwań trafiłam na anglojęzyczną stronę o historii sztuki, z obszernym działem "Pin-up Art". Zatarłam łapki i zaczęłam dokładniejsze poszukiwania. Z prac Alberto Vergasa miałam już okazję skorzystać, jednak liczyłam, że rozszerzę asortyment. Coś tam znalazłam, przyznaję, ale zamiast pokaźnych łowów utwierdziłam się w moim poglądzie na dzieje erotyki.

Najpierw trafiłam na ilustracje Charlesa Dana Gibsona (1867-1944) którego dziewczyny trudno (pomimo sporej urody i uroku) uznać za erotyk w dzisiejszym tego słowa znaczeniu - zbyt długie rękawy, zbyt wąskie spódnice, za to kołnierzyki baaardzo wysokie. Tymi ilustracjami raczej trudno wywołać dzisiaj pożądanie, co najwyżej tkliwość, wzruszenie lub sentyment. Trochę dalej natrafiłam dla odmiany na Xaviera Sagera (1870-1930), którego panienki z początków XX wieku ubrane były w bufiaste koszule nocne do połowy ud, maleńkie buciki na obcasach, do tego oczywiście obowiązkowe pończochy i sporadycznie jakiś drobiazg typu czepek albo wstążka we włosach. Oto jakaś holenderka w granatowej sukni obraca zaskoczona głowę, podczas gdy wiatr podwiewa jej spódnicę ukazując chude nóżki i wielkie, białe barchany. A tam inna dziewoja, bierze prysznic i śmieje się, pewnie dlatego, że ma na sobie czerwony kostium kąpielowy z nogawkami i chustę na głowie. Ale jest i odrobina golizny - przeglądając się w lusterku czerwonowłosa piękność siedząca na łóżku nie zauważa, że z koszulki nocnej wysuwa się lekko jedna pierś. No dobrze, szukajmy dalej.

Niedaleko od Sagera znalazłam folder "lat 20-tych" z pracami Suzanne Meunier (1847-1954). Tutaj nagość kobiecych piersi była już częstszym zjawiskiem: a to któraś z pań rozbierała się do kąpieli, a to do malowania obrazu, a to jeszcze inna dla odmiany ubiera buty i nie zwraca uwagi na niesforną bluzkę. Sporadycznie jedna lub druga panna leży w negliżu w pościeli, czasem paląc przy tym papierosa (ładnie to tak palić w łóżku?). No a te aniołki, które pomagają się ubrać niektórym dziewczętom - sam cukier! Fruwają na tych swoich malutkich skrzydełkach i układają wszystkim chętnym kokietkom fryzury, malują paznokcie u nóg, wiążą buciki, pudrują szyję, a nawet kolorują na czerwono sutki (!). Jeden się chyba nie spisał, bo leży raniony w pierś strzałą obok lekko nadąsanej dziewczyny, a drugi ma połamane nóżki i opatrunek na pyzatym pyszczku. Ciężki jest los kosmetyczki, jak widać...

Następny w kolejce był Gil Elvgren (1914-1980) i jego wizja dziewczyn, które (negliżu, ani) żadnej pracy się nie boją i dzielnie starają się sprostać obowiązkom nauczycielki, wróżki, kucharki, łyżwiarki a nawet sprzątaczki-pokojówki, walcząc równocześnie z kłopotliwą, plączącą się i kusą spódnicą. Przy okazji warto wspomnieć o panu Art'cie Frahm (1907–1981), który miał dziwną obsesję na punkcie za dużych majtek, które same z siebie spadają z dziewczęcych pośladków w wietrzne popołudnia... A w między czasie pojawia się także wspomniany już wcześniej przeze mnie Alberto Vargas (1896-1982), który preferuje kobiety zdecydowanie skąpo ubrane lub nawet w całości nagie, ale o ładnych, kobiecych kształtach i ze sporym poczuciu humoru.

Trudno nie zwrócić uwagi na fakt, że wszystkie te pin-up girl, zarówno te oficjalne, "pełną gębą" jak i te przezwane lub samozwańcze, odzwierciedlają współczesne sobie kanony piękna i kobiecego seksapilu. Wyobrażam sobie młodych chłopaków sto, sto dwanaście lat temu, którzy rumienili się gwałtownie na widok nóg ukrytych pod bufiastymi majtasami. Wyobrażam sobie ich synów, który z wypiekami na twarzy spoglądali na spódnice znacząco podwiewane wiatrem, rozpinali wzrokiem klamry od pończoch czy próbował przejrzeć prześwitującą koszulkę panien z magazynów i kalendarzy kolejnych dziesięcioleci. I się zastanawiam, patrząc na czasy obecne, co będzie za tych pięć, dziesięć, dwadzieścia lat, kiedy dziś wszystko już zostało, mówiąc kolokwialnie, "zdjęte". Nawet niedawne "futerkowe lata dziewięćdziesiąte" odeszły do lamusa, a "depilacja jest dziś absolutną koniecznością", jak mawia pewna Tosia. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ta cała "erotyka" idzie nie w tym kierunku, co trzeba. I coraz bardziej tęsknię za czasami pocałunków z 1900-tnego.

Tutto qui.

Kolaż 249 - pin-up girl by Alberto Vargas, a okno narysował Toft00.