sobota, 30 października 2010

o wielu twarzach, czyli o odbiorze ludzkich zachowań

Kiedy zaczęłam studiować, nie raz, nie dwa, słyszałam to, o czym doskonale wiem. Po pierwsze, ludzie mają naturalną skłonność do kierowania się pierwszym wrażeniem. Jest to pozostałość po przodkach dla których szybkie rozróżnienie "przyjaciel-czy-wróg" było jedynym ratunkiem przed zostaniem przekąską. Po drugie, z racji oszczędzania czasu (który można spożytkować na inne, ważniejsze rzeczy typu jedzenie, spanie i "płodzenie potomków") człowiek ma również tendencję do upraszczania. Bo i po co zagłębiać się w meandry umysły i duszy drugiej osoby, skoro można się zwyczajnie najeść. Właśnie tej oszczędności służą stereotypy. Po trzecie, naukowcy twierdzą, że pierwsze siedem czy osiem sekund znajomości decydują o jej dalszym przebiegu. Wtedy właśnie rodzi się sympatia lub antypatia, której bardzo trudno się później pozbyć.
Ale przecież my nie jesteśmy dziś mieszkańcami sawanny. Jesteśmy mądrzy, cywilizowani i nie poddajemy się pierwotnym instynktom. (Akurat...) Dla mnie oczywiste jest, że ludzie mają złożone charaktery, często składające się z wielu, zdawałoby się, wykluczających się cech. Rozmawiając z kimś, zawsze staram się o tym pamiętać. Przecież zależnie od otoczenia zachowujemy się różnie. Ta szara, cicha myszka z grzywką, spotykając się ze swoim chłopakiem, młodszą siostrą, przyjaciółką, może zachowywać się zupełnie inaczej niż w grupie rówieśniczej. A ten oschły, mrukowaty kurdupel, być może zasłania w ten sposób swoje zainteresowanie, bojąc się wyśmiania przez jakąś dziewczynę, kto wie?
Dziwi mnie więc, że często o tym zapominamy. Poznajemy jedną z twarzy naszego kolegi czy koleżanki i uznajemy za pewnik, że to całość jego charakteru. Często spotkało to także mnie, chociażby ostatnio, w czasie praktyk w muzeum. W ciągu jednego tygodnia usłyszałam dwie różne i równocześnie wykluczające się oceny mojej osoby. Usłyszałam więc, że jestem (podkreślam - nie "wyglądam", tylko "jestem", tryb oznajmiający) osobą pewną siebie, przebojową, zapewne pełniącą funkcję starościny roku, która szaleje po knajpach ze swoim chłopakiem i bandą przyjaciół. Chyba nigdy w życiu nie słyszałam większej bzdury. Chorobliwą nieśmiałość pokonałam z ogromnym trudem, głównie za pomocą "uśmiechu numer trzy", a i tak nadal czuję duży dyskomfort trafiając w nieznane otoczenie. Wszelkich odpowiedzialnych, "wysokich" stanowisk unikam jak ognia, a od zbiorowego wyjścia do knajpy wolę kameralnie posiedzieć w domu z przyjaciółką, książką lub dobrym filmem.
Kilka dni później od innego osobnika usłyszałam kolejną opinię. Takim samym pewnym, nie zanoszącym sprzeciwu tonem jak poprzednio zostałam poinformowana, że jestem osobą łatwo poddającą się manipulacji, podążającą ślepo za motłochem (cytat autentyczny), która nie ma ani jednej cechy rewolucjonistki. Powiem krótko - mógłby się chłop zdziwić. Kiedy coś zagraża rzeczom, które są mi bliskie, w ich obronie jestem w stanie bić się jak diabeł. Nieważne czy to są to rzeczy ważne, czy jakaś pierdółka, która daje mi przyjemność - nie dam ich skrzywdzić. Tak więc śmiech mnie ogrania, kiedy wspominam takie rozmowy i cechy, które zostały mi przypisane. Byłam już "wredną suką" i "promykiem nadziei", byłam "rozwiązłą ladacznicą" i "lodową dziewicą". Aktualnie jestem "wrażliwą romantyczką tworzącą piękne, małe rzeczy w świecie wielkich neonów" i "tą, co właśnie gra w Fallout 3 na złej karmie". Stąd moje pytanie. Kim w takim razie jestem? Jestem składową wszystkich tych cech, czy może jest mnie nieskończona ilość, bo dla każdego na zawsze pozostanę taką osobą, za jaką mnie uważa?
Pewnego minionego już dnia kwietniowego, przyjaciel (który zaczynał wtedy światową karierę modela i od tego czasu słuch o nim zaginął) zwrócił się do mnie z uwagą o moich ustach. Wygłosił wtedy opinię, jakobym miała bardzo nietypowy, wręcz rzadki typ urody. Wspominał coś o wydatnych kościach policzkowych, małych, kształtnych usteczkach i twarzy, dość zabawnie w modelingu określanej jako Doll Lala. Tak więc gdybym chciała (a podobno wszyscy chcą - ja też, nawet jeśli o tym nie wiem), to miałabym spore szanse na zrobienie kariery w zawodzie modelki. Do dziś nie wiem, czy mówił poważnie, czy jawnie sobie ze mnie żartował, jednak bardzo mnie to wtedy rozbawiło i równocześnie utkwiło w pamięci. Nigdy bowiem nie powiedziałabym o sobie, że mam urodę, tu cytat, "rasową, ze względu na występowanie tylko w określonych kręgach kulturowych", cokolwiek miałoby to znaczyć. Raczej wręcz przeciwnie, od dziecka prześladowała mnie piosenka o mojej imienniczce - lalce niedużej, szmacianej - która, można powiedzieć idealnie mnie opisywała, przynajmniej w moich własnych oczach. Zawsze byłam bowiem bardziej typem trampa niż modelki. I tu rodzi się pytanie, kto z nas miał rację i które spojrzenie było bardziej prawdziwe? Żadne, a może oba? Tak czy siak, chyba dobrze powiedział ten, który twierdził, że "imię nadaje pewien charakter osobie je noszącej" i zawsze już będzie mnie prześladować lalka.

Kolaż 009

2 komentarze:

  1. i kocham Twoje haiku! ja napisałam jedno:
    serduszka
    na moich paznokciach
    szepczą palcom miłość.
    ale pewnie to nie haiku .(:

    OdpowiedzUsuń