środa, 29 września 2010

o upadku lata, złotym czasie i powrocie deszczu

Ostatni tydzień faktycznie spędziłam na czerpaniu niemądrej, dziecięcej radości z ostatnich ciepłych dni. Z przyjemnością wyprawiałam się na długie spacery, najchętniej w kierunku oddalonego od mojego domu o jakieś trzy kilometry sklepu meblowego. Dlaczego akurat tam? Z dwóch powodów.
Po pierwsze sklep posiada dział ogrodniczy z dużym... z braku lepszego słowa nazwijmy to "ogrodem" - chociaż brak mu duszy i charakteru żeby używać tego miana, to niestety nie mam lepszego pomysłu na określenie niezadaszonego miejsca z kwiatkami w donicach lub wkopanymi w ziemię. Tak czy siak, ta raczej pozbawiona innych odwiedzających przestrzeń, okazała się być ostatnim bastionem upadającego lata. Liście sprzedawanych drzewek dopiero zaczynały zmieniać kolory i opadać, a w sadzonkach wrzosów i chryzantem można było zobaczyć uwijające się pszczoły i duże, pijane motyle - prawdopodobnie ostatnie w tym roku.
Po drugie dowiedziałam się przypadkiem, że dział tapet oferuje darmowe próbniki, przez co niespodziewanie stał on się dla mnie źródłem zaopatrzenia w materiały na kolaże. Wiem, wiem, ta "degustacja" jest tylko dla późniejszych kupujących, ale postanowiłam wyłączyć sumienie i nie zwracać na to uwagi - w razie czego powiem, że mam bardzo duży dom i w ogóle nie umiem się zdecydować. (Efekty tych wypraw łowieckich można zobaczyć w mojej galerii na deviantart.com). Po tym odkryciu z lubością kierowałam się właśnie w stronę owego sklepu, żeby wrócić do domu ze stertą tapetowych zrzynków i naręczem nowych liści do zasuszenia. Przyjemność z tych spacerów była tym większa, że jesień w końcu pokazała swoje złote oblicze. Przy ulicy Dębowej klony pięknie zmieniały kolory, a topole zrzucały swoje liście w kształcie pożółkłych serc (paradoks - po zmianie kierunku dawnej ulicy, nie zmieniono jej nazwy. W ten sposób przy Dębowej nie rośnie ani jeden dąb). Trochę dalej, na skwerze sporadyczne stuknięcia i trzaski dawały znać, że nadszedł wreszcie czas zbierania kasztanów. Oczywiście nie mogłam się oprzeć - każdy kasztan zdawał się wołać: "Weź mnie ze sobą do domu!". Jak tu nie ulec takiej prośbie? 
Niestety nic w przyrodzie nie trwa wiecznie i oto za moim oknem znów pojawiła się znajoma szarość, zimno i deszcz. Nie będę ukrywać, że kiedy to nastąpiło byłam bardzo rozczarowana. Mój ukochany czas roku znów został pokonany przez smutny, przedwczesny listopad - bo nie każdy wie, że dla mnie listopad to stan "ducha" pogody, a nie wytyczony datami miesiąc. W ten sposób ponownie zaszyłam się w domu, usilnie broniąc się przed chłodem i chandrą. 
Nie mówię, że jest to zły okres bez żadnych plusów, absolutnie nie. Wręcz przeciwnie - ostatnie dni okazały się być dla mnie niezwykle płodne, zarówno w poezji jak i w kolażach. Mimo tego trochę mi smutno, że złote światło, babie lato i żółto-szkarłatne liście zniknęły spłukane deszczem i tylko te ostatnie zatrzymały się na kratkach ściekowych, jakby wypłukane z barw. Teraz jedynie koszyk pełen kasztanów i stojący na parapecie, oprawiony w ramkę Włóczykij, którego dostałam od kunie-kundy, dają mi pewność, że to za czym tęsknię nie było tylko snem nocy jesiennej.

Kolaż 142
(A Włóczykij autorstwa kunie-kundy do obejrzenia tutaj.)

1 komentarz:

  1. ojaa wydrukowałaś tego włóczykija serio? <33
    (często czytam twojego bloga, ale nie komentuję, bo piszesz tak mądrze i od serca, że aż mi głupio i sama nic ciekawego nie napiszę w komentarzu, alee pamiętaj, że czytam i podziwiam <3)

    OdpowiedzUsuń