niedziela, 30 stycznia 2011

o słowach słów kilka

Szczerze zazdroszczę niektórym ludziom charakteru pisma, z owym lekkim, zakręconym „i”. Po prawdzie, to zazdroszczę praktycznie wszystkim, którzy mają choć odrobinę lepszy charakter pisma ode mnie. To moja osobista tragedia życiowa, której nie poprawiają ani serie ćwiczeń ani wielkie chęci. Od lat ubolewam, że moje litery nie są tak kaligraficzne i czytelne jak bym chciała. Nie wiem co by powiedział na ten temat grafolog i szczerze powiedziawszy, wolę raczej nie wiedzieć. Zapewne ten badacz ludzkich charakterów przeniesionych razem z atramentem lub tuszem na papier oświadczyłby, że jestem osobą nieskładną i roztrzepaną, nie stroniącą od bałaganu oraz z trudem się skupiającą. Muszę zaznaczyć, że jest to nieprawdą, a moje chaotyczne pismo jest raczej efektem chęci jak najszybszego przelania myśli na papier, niż wewnętrznych predyspozycji do nieporządku. 
Swoją drogą muszę przyznać, że szczerze podziwiam spokój ludzi w czasie pozostawiania znaków na papierze. Dla mnie jest to naprawdę niezwykłe i myślę, że to właśnie w słowach i literach jest ukryta cała magia. Trochę szkoda, że ludzie tak bardzo to lekceważą, jakby zapomnieli że w pozostawionych przez nich na kartach papieru czarnych znaczkach drzemie ogromna siła. Nie chcę wpaść w patos, ale w mojej opinii każde słowo to zaklęcie, inkantacja. Słowa czarują, zmieniają znaczenie, budzą myśli i emocje. Są tylko umownymi znakami graficznymi, a wyobrażają i znaczą tak dużo – przekazują informacje, są powiernikami wszystkich naszych sekretów oraz opowiadają historie. Sprawiają, że wydarzenia pozostają niezapomniane, a ludzie stają się nieśmiertelni. Podobno pierwsze pismo jakie stworzył człowiek, było pismem piktograficznym – prostym językiem obrazkowym, w którym zwyczajne kółko oznaczało Słońce. Później pismo i język się rozwinęły, do znaku doszły nowe znaczenia oraz idee. Nastała era pisma ideograficznego, w którym wcześniejsze symbole zaczęły wyrażać głębsze pojęcia. Koło przestało być już tylko Słońcem, a stało się dodatkowo znakiem ciepła, światła i lata. Zwyczajne kółko nabrało nowego wydźwięku, zmieniło się w coś „ponad zwyczajne kółko”. Czy to nie jest niezwykłe? A teraz? Czy to, że odczytujecie te małe kreseczki i kropki, składając je w myślach na moje słowa, nie jest czymś niesamowitym, wręcz nie z tego świata? Nic dziwnego, że w legendach i baśniach to bogowie zsyłają człowiekowi pismo. Litery to władza, zaklinanie, ale także tworzenie i powoływanie do życia. Uczymy się pisania jeszcze jako małe dzieci, a potem zapominamy o tym, jak bardzo jest to magiczne. Niewielkie esy-floresy mogą być czym tylko zechcemy. Stołem, górą, kotem, lasem… Czego sobie dzisiaj życzycie? Stworzę wszystko, czego tylko zechcecie – wystarczy tylko, że dotknę stalówką papieru…

kolaż 193

niedziela, 23 stycznia 2011

o wakacyjnych wspomnieniach i dobrych ludziach, których spotykamy

Co można robić w zimne, ciemne, styczniowe wieczory? Można marudzić na wspomniany już chłód i mrok, można zapaść w muminkowy sen zimowy, można jak Włóczykij uciekać na południe i zajadać się pomarańczą, albo zaszyć się w jakimś ciepłym kącie i oglądać zdjęcia z minionych wakacji. Łatwo się domyślić, że niedawno wybrałam ostatnią możliwość. 
Przeglądałam te zdjęcia, przypominałam sobie różne sytuacje oraz miejsca i śmiałam się coraz bardziej. Spotkało mnie w zeszłym roku tyle dobrych rzeczy, jak zawsze zresztą. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy podstawa tego zjawiska leży w moim statucie (turysta na rowerze jest "lepszy" od turysty w aucie, który tylko przejdzie przez daną wioskę czy miasteczko i nie zobaczy ani niebieskiej doniczki, ani ławki pod kasztanowcem, ani nie zje lodów w naszej kawiarni i z nikim nawet "cześć-cześć" nie wymieni), czy w dobroci spotykanych ludzi, albo w moim prywatnym farcie i pozytywnym nastawieniu. Myśląc o dobrych rzeczach podobno przyciągamy je do siebie. A nawet jeśli nie przyciągamy, to zauważamy głównie te dobre a nie złe sytuacje, więc w sumie wychodzi na jedno. Wydaje mi się jednak, że źródło moich dobrych przygód leży we wszystkim po trochu. 
Przeglądam te zdjęcia i ponownie spotykam tamtych ludzi. Wspominam blondynkę ze sklepu ze starociami o wdzięcznej nazwie "Hamstern Tur och Retur", która specjalnie wybiegła za nami ze sklepu, żeby poczęstować nas pysznym ciastem z rabarbarem oraz z wiśniami. Znowu rozmawiam z rowerzystą Piterem, który samotnie przemierzył Norwegię i wracał do swego domu gdzieś na południu Szwecji. Śmieję się do dwóch starszych norwegów, którzy w ramach bonusu do zakupu pewnego niedużego, ale bardzo ładnego obrazu obdarowali nas kryształowym lusterkiem w posrebrzanej ramie z monogramem. Przypominam sobie "szalonego" malarza mew, tworzącego swoje obrazy na kawałkach wyrzuconych przez morze desek (wciąż mam w portfelu jego wizytówkę) no i znowu myślę o małej dziewczynce, o wdzięczmy imieniu Viera. Nie wiem, ile Viera miała lat, pewnie około ośmiu. I pomimo wielkiej bariery językowej - ona nie znała ani angielskiego, ani polskiego, a ja niestety nie władam szwedzkim, to świetnie się ze sobą porozumiałyśmy. 
Brakuje mi tego bardzo, tej swobody i ogólnego ludzkiego zaufania kiedy jeżdżę zabrudzonymi autobusami, słucham przekleństw na zaplutych ulicach i jestem poszturchiwana przez niemiłe starsze panie w sklepowych kolejkach. Ale zaraz powraca mi dobry nastrój, bo zdaję sobie sprawę, że za parę miesięcy znowu gdzieś pojadę i będę miała fajne przygody oraz przypominam sobie, że Viera miała oczy niebieskie i piękny, słoneczny uśmiech małej dziewczynki. 

kolaż 150

poniedziałek, 17 stycznia 2011

o ciele i duszy, czyli jedna rzecz a dużo wariantów spojrzenia

Kto tu zagląda i podczytuje kolejne posty, ten zapewne pamięta wpis z zeszłego tygodnia. Przypomnę jednak - rzecz tyczyła się ciała, a ściślej ciała kobiecego i wiecznego niewieściego marudzenia na fizyczne "wady" marudzącej. Ten temat doprowadził mnie jednak do dalszych rozważań i rozmyślań, aż w końcu dobiłam niechcący do bezkresnego oceanu metafizyki. Zastanawiając się swobodnie nad swoim ciałem i cielesnością, doszłam bowiem do wniosku, który od dawna czułam, ale wreszcie doprecyzowałam i słownie wyartykułowałam. Mianowicie, w moim odczuciu i rozumieniu "ja" nie mieści się w ciele, czy też dosłownie, fizycznie w ciele. Powiem inaczej - ja to nie moje włosy, oczy, ręce, nogi i te różne czerwone, pulsujące rzeczy w środku. Ja to duch wewnątrz, którego to ducha osobiście rozbiłabym na trzy elementy - biologiczny instynkt pierwotny, ujawniający się często w przypadkach zagrożenia i będący tą "jaskiniową" wolą walki o przeżycie, nabytą w czasie życia wiedzą i inteligencją, oraz duszą, która dla mnie jest główną cechą człowieka i jego predyspozycjami do bycia dobrym lub złym. I właśnie składowa tych trzech bytów niematerialnych to owe tajemnicze "ja" nazywane także Zuzanną. Dlaczego wiec używam określenia "moje włosy"? Z prostej przyczyny. Moje ciało nie jest mną, ale należy do mnie. Noszę je jak ubranie i chociaż dbam o nie, pilnuję, żeby nic się w nim nie psuło oraz żeby było bezpieczne, a także jestem szczęśliwa z bodźców, które moje ciało odbiera i mi przekazuje, to nie utożsamiam się z nim.
Dlaczego piszę o tym wszystkim? Bowiem okazało się, że jeden, zdawałoby się prosty temat, stał się tematem ogromnej dyskusji i niekiedy solidnych awantur. Pierwsza pani z jaką rozmawiałam, nazwijmy ją Panią X., po wysłuchaniu mojego pytania czy uznaje swoje ciało za "siebie" czy też w ogóle się z  nim nie identyfikuje, popatrzyła na mnie trochę jak na oszołoma i wariatkę, po czym ze śmiertelną powagą sparafrazowała Ludwika XIV oświadczając, że "moje ciało to ja!". Zaciekawiona tak stanowczą reakcją, postanowiłam popytać dalej. Zadałam więc to samo pytanie pewnej parze Y., co skończyło się solidną wymianą zdań i kilkoma brzydkimi słowami. Pan Y. wyraził bowiem opinię, że jego ciało jest ściśle z duchem połączone, jedno na drugie wzajemnie wpływa i trzyma się w całości. Pani Y. była zdania, że "ona" to ten głos z tyłu głowy, który nie ma nic wspólnego z ciałem, w którym się znalazł i zapytała Pana Y., czy gdyby amputowali mu rękę lub nogę to byłby w mniejszym stopniu sobą, niż jest teraz. Jak mówiłam, trzeba było jednak odejść od tematu, żeby uniknąć rękoczynów. Następna w kolejności była Pani Z., która wysłuchała mojego pytania ze spokojem i powiedziała, że też o tym ostatnio myślała, głównie z powodu nieciekawej sytuacji zdrowotnej i (przepraszam za sformułowanie) kilku okolicznych zgonów. Przez to wszystko doszła do podobnych wniosków co ja, mianowicie, że jest jak kierowca samochodu - siedzi duchowo w środku i steruje, ale nie jest fizycznym obiektem sterowanym. Moment śmierci jest dla niej czymś podobnym do zatrzymania auta, wyłączenia silnika i wyjścia na zewnątrz. Ciało już nie działa i jest zepsute, ale kierowca ma się dobrze i wciąż jest sprawny. Opowiedziała o tym także swojemu chłopakowi, Panu Z., który ponoć się strasznie zirytował i śmiertelnie się na nią obraził. Pogląd Pana Z., na ten temat jest prosty - człowiek to ciało i nie ma w tym żadnej metafizyki. Kiedy człowiek ginie, znikają jego myśli bo mózg przestaje funkcjonować, ale ciało istnieje nadal, a więc także i człowiek. Innymi słowy odkopując na afrykańskiej pustyni szkielet Pramatki Ewy odkopujemy człowieka, a nie jego pozostałość, czy opakowanie. 
Nie zrozumcie mnie źle. Dzisiejszy post (sponsorowany przez literkę "C" jak "ciało") nie jest w żadnym wypadku próbą wywołania awantury ani przekonywania nikogo do niczego. Temat "kim jestem?" i "co się stanie ze mną po śmierci?" jest tematem tak naprawdę nie do rozstrzygnięcia, ponieważ tak naprawdę argumenty logiczne nie mają tutaj nic do gadania. Fascynujące jednak i piękne jest to, że ludzie są tak różni od siebie i mają tak różne poglądy - nie ważne, czy to kwestia niematerialnego ducha czy fizycznej inteligencji mózgu.

kolaż 176

środa, 12 stycznia 2011

o kobiecych ciałach i wiecznym marudzeniu

Zacznę od tego, że dzisiaj są moje urodziny. Jeszcze raz dziękuję wszystkim tym, którzy o tym pamiętali, jest mi bardzo miło! Tak czy siak, powinnam teraz siedzieć i szlochać przed lustrem, że jestem stara, stetryczała, zanikają mi włókna kolagenowe, stawy wysiadają, zmarszczki pogłębiają a włosy siwieją, no i w ogóle to już stoję nad grobem. Teoretycznie tak, bo w praktyce w ogóle tego nie czuję. Tylko raz czy dwa pomarudziłam cicho na uczelni, ale raczej w ramach kokieterii oraz utrzymania urodzinowej konwencji i kobiecej tradycji. No bo właśnie - kobiety. Nie macie wrażenia, Panowie i Panie, że przedstawicielki płci pięknej wolą stać przed lustrem i marudzić, zamiast stać przed tym lustrem i cieszyć się z tego "co jest okej"? Mam własne "terenowe" obserwacje i spostrzeżenia na ten temat.
Przedstawiam Wam moją dzisiejszą asystentkę, na potrzeby posta nazwijmy ją Bellą. Bella nie tylko jest bardzo miłą i mądrą dziewczyną, ale jak samo imię wskazuje, jest piękna. Lecąc luźno za "Kapelą ze Wsi Warszawa" : "twarzyk ma różowe, a oczy niebieskie, to jest przecudne dziewczę anielskie". Należy jeszcze dodać, że jest także szczuplutka jak "ździebełko" i ma nogi do samej szyi. Innymi słowy cud dziewczyna. 
Jakież więc było moje zaskoczenie, kiedy miesiąc temu, przed świętami, Bella przyglądając się sobie krytycznie stwierdziła ze smutnym rozdrażnieniem, że musi się za siebie wziąć i zrzucić parę kilo. Nie wykazałam dziewczęcego zrozumienia, tylko jak to ja, ("niezwykle elegancko i z wrodzoną empatią"), zapytałam czy upadła na głowę i z czego właściwie chce się odchudzać. Informację, że ze wszystkiego, bo jest gruba, tłusta i brzydka nie przyjęłam i skwitowałam krótkim: "oraz jak widać niezbyt mądra". Bella zmarszczyła swój ładny nosek.
- Bo ty w przeciwieństwie do mnie jesteś szczuplutka i masz ładny biust. - Padła odpowiedź. Zaintrygowało mnie to, zaciekawiło i nie powiem, zszokowało. Postanowiłam pociągnąć trochę dłużej ten temat. 
- Bella, ty powiedz mi, ile ty ważysz? - spojrzenie które otrzymałam powiedziało mi wszystko, więc przeredagowałam trochę moje żądanie. - Dobra, ja zacznę, żeby później nie było, że fałszuję wyniki, dobrze? Zrobimy analizę porównawczą. Ja ważę 60 kg. 
Oczy Belli zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. 
- Jakim cudem? Przecież ty jesteś chuda jak szkapa! - padł komplement, po czym uzyskałam  nieśmiałą odpowiedź na swoje pytanie. - Ja ważę 59 kg. 
- Dobrze, czyli o jeden kilogram mniej niż ja. A teraz powiedz mi, ile masz wzrostu? Ja mam 171 cm. 
- Ja mam 174 cm. 
- Czyli jesteś ode mnie wyższa i mniej ważysz. No to z nas dwóch która jest szczuplejsza? 
Bella zszokowana i wyraźnie oszołomiona przetrawiła otrzymaną informację przyglądając mi się badawczo. Będąc osobą niegłupią, najwyraźniej przyjęła ten argument, ale będąc także młodą kobietą, nie zamierzała poddać się bez walki. (Informacja dla Panów - kobiety uwielbiają być komplementowane, ale nigdy same głośno nie przyznają, że są "super" - nawet jeśli tak myślą w swoim prywatnym buduarze - i prawie zawsze będą się upierały, że wyglądają jak wieloryb.) Tak więc dialog się nie urwał i otrzymałam następującą odpowiedź: 
- No, może masz rację... Ale ty jednak masz ładniejszy biust! 
(Bzdura!) 
- 80B. 
- Ale to ja mam 80B!
Przyglądałyśmy się później sobie z nieukrywaną fascynacją i porównywałyśmy wyniki. Bo jeżeli ja wyglądam jak Bella, a Bella wygląda jak ja i obie nawzajem uznajemy nasze ciała przynajmniej za "do przyjęcia" to chyba nie ma co narzekać? 
Może wiec warto przestać marudzić, moje drogie Panie, a należy przyjrzeć się sobie z zadowoleniem i akceptacją.  Bo nasze ciało jest nasze, należy mu się trochę miłości i szacunku, wtedy będzie nam się odwdzięczało tym samym, przynajmniej tak myślę. To takie moje, urodzinowe życzenie. 

kolaż 019
No i oczywiście serdeczne pozdrowienia i podziękowania dla Belli, która nie dość że piękna i mądra, to jeszcze zgodziła się na "upublicznienie" tej rozmowy! Graze, Bella! :)

czwartek, 6 stycznia 2011

o zaćmieniu i okazyjna polemika z pewnym pisarzem zen

Dwa dni temu, 4 stycznia, miało miejsce częściowe zaćmienie słońca. Chociaż nie jestem rannym ptaszkiem i sama nigdy dobrowolnie nie zwlokłabym się z łóżka, to zbiegiem okoliczności miałam okazję podziwiać to zjawisko. I chociaż nie zapadły nagłe ciemności egipskie (porównanie nieprzypadkowe) to i tak było co oglądać. Moja wyobraźnia i skojarzenia od razu podsunęły mi odpowiednie słowa, więc w szybkim czasie powstało następujące haiku: 
jak nadgryzione
ciasteczko imbirowe
tarcza słoneczna 
Dlaczego o tym mówię? Kilka dni temu skończyłam czytać poleconą przez znajomą książkę o wdzięcznym tytule "Rozmyślania zen na każdy dzień roku". Przegryzłam się przez tą pozycję w bólach i amplitudzie niedowierzania i irytacji. Czerwone mroczki przed oczami zafundował mi zwłaszcza wpis z dnia 20 kwietnia. Rzecz tyczyła się haiku. 
Autor opowiadał, jak to ze zdumieniem przyjął fakt, że w sąsiednim miasteczku ludzie w sklepie rozmawiali o tym rodzaju poezji (było to spowodowane wydaniem książki tamtejszego poety). Jedna ze sprzedawczyń oświadczyła, że pisanie haiku jest proste, że sama zaczęła układać takie wiersze i nawet jeden przytoczyła. Treść haiku tej pani była następująca: 
Migocący świt. 
Niezmordowanie śpiewa 
modra ptaszyna. 
Mistrz zen i autor w jednej osobie nie wykazał entuzjazmu dla tej próby poetyckiej. Bo chociaż przyznaje, że są różne rodzaje haiku (żartobliwe, erotyczne, "salonowe", ludowe, oparte na grze słów i różne inne) to dla niego "prawdziwe haiku pisali wielcy autorzy, jak mistrz Basho i jego uczeń Buson, czy Ryokan, święty człowiek zen... Dla nich był to bowiem rodzaj duchowego ćwiczenia, źródło spokoju, upojenia. (...) W ich wierszach nie ma żadnych zbytecznych obrazów krzyków, niepotrzebnego blichtru, nadmiaru przymiotników i przysłówków, jak w haiku tamtej damy. Haiku nie ma w sobie nic z pychy. Jego zasadniczą cnotą jest pokora." (koniec cytatu). Być może. Przemilczę fakt, że sam autor w mojej opinii często się ową pokorą, tak przecież charakterystyczną dla adeptów zen nie wykazuje, jego wpisy często dla mnie są kwintesencją pychy, która krzyczy "Popatrzcie maluczcy, jakim jestem oświeconym, wybitnym pisarzem". Bardzo mi się to nie spodobało i sprawiło sporą przykrość. Zostawmy jednak tego pana w spokoju i wróćmy do tematu poezji. 
Po pierwsze, jeżeli traktujemy haiku  jako narzędzie do osiągnięcia Oświecenia, to moim zdaniem musimy pamiętać, że najważniejsza jest sama Droga. Cytując ponownie pana autora "do mądrości zen każdy dochodzi na swój własny sposób, otwiera własne drzwi". W takim razie zostawmy tamtą panią, niech sobie pisze bzdury bez ładu i składu, a może kiedyś dzięki temu dostąpi łaski Otwarcia Oczu.
Po drugie, jak najbardziej zgadzam się z tym, że "prawdziwe" haiku ma wiele wyznaczników i zarówno wiersz tamtej pani jak i mój wielu z nich nie spełnia. Moimi grzechami są porównania, metafory, brak kigo i kireji, przymiotniki. Zapewne ten wiersz i inne moje wypociny bardziej podpadają pod modern haiku niż haiku tradycyjne. Jednak nie zamierzam siedzieć cicho i pokornie kiwać główką, a wręcz przeciwnie - tupnąć nóżką i się zbuntować.
Dlaczego nie wolno mi "dorabiać ideologi", porównywać, używać epitetów? Przecież człowiek właśnie taki jest. Lubi sobie pofilozofować, kojarzy ze sobą różne fakty (i mity), dostrzega i co ważniejsze opowiada, jak postrzega świat oraz co dla niego jest piękne. Dlaczego więc nie mogę przekazać i wyrazić tego w tych przysłowiowych "siedemnastu sylabach"? Wszak jestem człowiekiem i mam prawo wyrażania tego w taki, a nie inny sposób. I owszem, dla mnie mistrz Basho zawsze pozostanie wielki, ale ja mam inną mentalność, inne spojrzenie i inną wrażliwość poetycką. Jestem inną osobą więc oczywiste jest, że także piszę inaczej i rozprawiam o innych rzeczach. Więc jeśli pozwolicie dalej będę pisać swoje beznadziejne wierszyki, a wielką, tradycyjną poezję japońską pozostawię francuskim mistrzom zen.

kolaż 140

sobota, 1 stycznia 2011

o Sylwestrze i Nowym Roku

Witam wszystkich w Nowym Roku i na nowym, mam nadzieję - lepszym, blogu. No i popatrzmy tylko, jak to szybko leci - już po 2010 i po zabawie Sylwestrowej. Wchodzimy w 2011 - w nowy styczeń i w nowe 365 dni. Chociaż, należy tutaj uściślić - kto wchodzi ten wchodzi. Zapewne wielu wpełza, albo nawet tego nie robi, bo leży konająca z syndromem dnia następnego. 
Osobiście nie cierpię Sylwestra. Zanim jednak zostanie mi przyczepiona karteczka nieruchawej, sztywnej i nudnej, chcę to wyjaśnić i uzasadnić. Lubię dobrą zabawę, ale nie znoszę musu dobrej zabawy. A niestety od kilku lat dostrzegam to bardzo wyraźnie. "31 grudnia! Trzeba się bawić! Hura!" a potem już tylko szykowanie się przed lustrem w błyszczące ciuchy (których nie lubię), nakładanie makijażu (pod ciężarem którego zapewne się przewrócę) i wciskanie się w pantofelki (które zmiażdżą mi stopy). Potem już spokojnie mogę odstawiać hołubce w tych ciasnych bucikach, przekrzykiwać jakiegoś gościa, który będzie wyśpiewywał że "Jestem szalona" albo że mam inną dolegliwość i upijać się morzem taniego szampana. Byle wytrzymać w stanie w miarę trzeźwym do 12, kiedy to zacznie się strzelanie i masowe płoszenie wszystkich małych zwierzątek. Potem już można się narąbać jak przysłowiowy bombowiec. Ale wszystko to z uśmiechem na twarzy, bo jest Sylwester i trzeba się dobrze bawić.
Osobiście za jeden z moich najlepszych Sylwestrów uznaję ten sprzed dwóch (przepraszam - już trzech lat) kiedy to z grzańcem w termosie i ubrana na cebulkę przedreptałam z moją drogą rodzinką trasę 14 kilometrów przez pola i lasy do mojej ciotki, żeby tam o północy wznieść toast noworoczny i wrócić tą samą drogą do domu. Szalone i nienormalne? Z punktu widzenia wspominanych wcześniej pantofelków i brokatowych sukieneczek pewnie tak, ale wtedy faktycznie, bez przymusu dobrze się bawiłam. 
Zresztą i tak od Sylwestra bardziej lubię pierwszy dzień stycznia. Jest cicho, nikt nie chodzi, nie hałasuje, nie puszcza muzyki, nie drażni znerwicowanych psów. U mnie słychać tylko cicho dzwoniące dzwonki wietrzne (pewnie bardzo tęsknią za latem) i sikorki oblegające karmnik. Więc jeżeli mam być szczera i jeżeli mam wybierać między grudniową zabawą a dniem następnym, wybieram właśnie tę spokojną, kojącą ciszę Nowego Roku. 

kolaż 187