sobota, 26 listopada 2011

"wzorem są dla mnie misie, nie chce mi się"

No i jednak pomimo starań i dokładnie przeprowadzonej defensywy, poległam pod naporem listopadowej niechęci. Kolorowy do tej pory świat zszarzał i stał się miejscem nieprzyjemnym dla takich Zuziaczków jak ja, z uporem wypatruję więc śniegu i porządnej zimy. Paradoksalnie zima jest dla mnie czasem o wiele bardziej wesołym i kolorowym niż końcówka listopada. Zwłaszcza grudzień ma w mojej opinii nieodparty urok w postaci kolorowych światełek i barwnych ozdób na wystawach sklepowych. Tak, tak, wiem - głoszę herezję, "światowa globalizacja i obdarcie świąt z sacrum", już to słyszałam... Nie zmienia to jednak faktu, że okres przedświąteczny jest dla mnie o wiele bardziej interesujący niż listopad. No właśnie - wyjrzyjmy za okno... A fuj!

Pomijając moje biedne podwórko, rozkopane jeszcze w czasach zapomnianych już miesięcy letnich, co rani moje zmysły estetyczno-ekologiczne oraz zamiłowanie do ciszy, to cierpię dodatkowo na całkowity zanik formy psychiczno-fizycznej. Innymi słowy - komplet niepowodzeń. Czuję, że wzorem są dla mnie misie i marzy mi się jakaś ciepła gawra. To strasznie deprymujące, ale naprawdę wolałabym pójść w ślady niedźwiedzi albo muminków, wypchać sobie brzuszek igliwiem i przespać cały ten niesprzyjający niczemu czas, żeby obudzić się w bardziej przyjemnych warunkach!

Tymczasem męczą mnie hałasy budowlańców, których larmo jest wprost-proporcjonalne do tempa pracy oraz studia. Dobija mnie zwłaszcza poranne wstawanie i wracanie po zmroku. Przez to wszystko przysypiam w autobusach i z trudem utrzymuję głowę w pionie na zajęciach, choćby były nie wiem jak interesujące (i mówię to bez ironii). Po prostu ciągle bym spała! Szukam materiałów do pisemnej pracy zaliczeniowej - oczy mi się kleją, przeglądam internet w poszukiwaniu ilustracji do zamówionej kartki - głowa mi się kiwa, zabieram się za tłumaczenie nowego haiku na włoski - ziewam jak mały krokodyl, czytam tekst o Arapeshach na najbliższe zajęcia z antropologii - ach, wolę nie mówić...
Znacie te małe, kolorowe plamki, które pojawiają się przed oczami na chwilę przed zaśnięciem? Prześladują mnie od ponad tygodnia i latają za mną krok w krok, nie ważne ile bym wcześniej nie spała i ile hektolitrów kawy bym nie wypiła.
Chociaż może to i lepiej, że reaguję na te mgły i szarości w taki, a nie inny sposób. Mogłam cierpieć jak co poniektórzy na doła wielkości kanionu i bez powodu płakać na przystankach. Bo wbrew pozorom nie opuszcza mnie dobry nastrój. Nadal potrafię biegać z tubą plastyczną na ramieniu, który "dziwnym trafem" przypomina mi bazukę i krzyczeć "KA-BOOM!", albo grać na przerwach w "Tylko Pytania". Jednak po tych krótkich wybuchach nagłego ożywienia i optymizmu znowu dopada mnie zmęczenie.

Staram się jakoś pełznąć do przodu w przeświadczeniu (szczerym przeświadczeniu), że wszystko jest w porządku. Odpukać - Krewni i Znajomi Królika są zdrowi, w życiu jakoś się klei i trzyma, prezenty gwiazdkowe praktycznie są już skompletowane, więc nie grozi mi Szał Dnia Przed, sesja powoli straszy, ale jest jeszcze daleko, więc nie trzeba się w panice łapać za głowę tylko powoli robić swoje, a Ptasi Dziub ma dobre wiadomości (a propos - wypijmy za Nowe Stworzenie Boże!). Innymi słowy - pięknie jest! 

Tylko skoro jest tak pięknie, to czemu tak cholernie chce mi się spać??? 

kolaż 245, jeszcze nieprzetłumaczony z racji.... ZIEW...! senności i lenistwa

środa, 16 listopada 2011

pierwszy śnieg czyli w Katowicach z nieba spadają anioły

Dzisiaj zaczęła się moja zima - ogłaszam to oficjalnie na forum publicznym. Wychodząc z autobusu o 7.49 w szarość zimnego poranka stwierdziłam, że oto z nieba pada pierwszy tegoroczny puch. Jak co roku pomyślałam życzenie i ucieszyłam się jak dziecko na ten widok. Oczywiście jak łatwo się domyślić, chwilę po tej krótkiej i raczej nieśmiałej pruszynce nie było śladu. Nawet nie została najmniejsza mokra plamka na chodniku. Ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Uwielbiam świeży śnieg.

W sumie to jest niewyjaśnioną tajemnicą, dlaczego tak a nie inaczej reaguję na to zjawisko pogodowe. Nie zmienia to jednak faktu, że mogłabym na niego patrzeć godzinami. Dlatego na zajęciach z estetyki (godzina ósma zdecydowanie nie jest korzystna do rozważań na jakikolwiek temat) pilnie śledziłam pojedyncze płatki fruwające za oknem. A za rzadką zasłonką puchu - anioły. 

Tym razem to nie metafora, tylko najprawdziwsza prawda i "fakt autentyczny", jak mawia mój dalszy znajomy.
Z okien głównej sali wykładowej oraz kilku salek ćwiczeniowych widzę boczną ścianę Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, która (jak twierdzi Homek) jest "urzędniczością zwizualizowaną" i kwintesencją "odhumanizowanej architektury publicznej". Osobiście mam swoisty sentyment do tego budynku, a w ciągu trzech pełnych lat życia z tym urzędem po sąsiedzku, przyzwyczaiłam się i do kanciastych orłów, i do panów krążących czasami po dachu, i do tych dwóch aniołów, które zadomowiły się nad kolumnami. Z tymi ostatnimi nawet się zaprzyjaźniłam na tyle, żeby zaprosić je do siebie.

Anioły z Urzędu
W ten sposób powstały takie haiku jak: 
zawieja śnieżna
nie widać już urzędu
ani aniołów
albo takie, dzisiejsze:
pierwszy lekki śnieg
- anioły się zerwały
ze ścian urzędu?
Właściwie nie wiem skąd u mnie to zrównanie aniołów ze śniegiem. Może to kwestia podświadomego skojarzenia śniegu z czystością (a dalej to już logiczne). Może to być także zwykłe przeniesienie obrazu, który tak często widuję przez okno w czasie zimowych zawiei. Nie wyjaśnia to jednak mojej miłości do śniegu i pewnego rozerotyzowania tego obrazu śnieżnych aniołów, które w mojej wyobraźni tak chętnie chwytają w ramiona młode dziewczyny, by później zniknąć jak śnieg (chociaż nie zawsze). Angelologia zna takie przypadki...

Kolaż 243
 Może więc należy otworzyć okno i z pełnym przekonaniem zanucić: 
Niechaj przylecą młodzieńce,
Niech mię pochwycą za ręce,
Niechaj odciągną od ziemi,
Niech poigram chwilkę z niemi.
Może przylecą. Swoją drogą ciekawe jak Dziaduniowi Adasiowi spodobałaby się ta śnieżna wizja? Ale on nie ma już nic do gadania.

piątek, 11 listopada 2011

z Napoleonem krótka dyskusja o miłości

Mówi się, że "dzieci i ryby głosu nie mają". W sumie zabawne, że do tego grona "milczących" nie dolicza się jeszcze nieboszczyków. W końcu to oni milczą jak grób, czyż nie? Ale nie zawsze tak jest. Bardzo często te cmentarne cwaniaczki mają wiele do powiedzenia, nierzadko na temat rzeczy bardzo ważnych. Ot, na przykład taki Napoleon I (1796-1821) niby nieobecny, a patrzcie go, jak się wypowiada w księdze aforyzmów: 
Bluszcz tuli się do pierwszego drzewa, jakie napotka; oto pokrótce historia miłości. 
Pięknie, nieprawdaż? Takie romantyczne i pasujące do jesiennych smuteczków. Ja jednak, jako typowa styczniowa koza, wiecznie uparta i idąca na przekór, muszę się nie zgodzić z wyrażoną powyżej opinią. 

Dla mnie jest to historia zauroczenia, trochę tylko zbliżona i podobna do fanatycznej "pierwszej miłości". Kurczowe uczepienie się wybranka, tego "pierwszego napotkanego", wręcz rozpaczliwe, bezkrytyczne, na przekór dzielących różnic, które trwa czasem kilka lat, a czasami rok albo krócej (zależnie od warunków).

A czym jest miłość, taka prawdziwa? Na pewno nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Miłość to nie krzesło, które można łatwo poznać, opisać, a w końcu zdefiniować i wpisać do słownika. Zresztą, każdy ma własną definicję. Czym dla mnie jest? 

W drodze z Tychów do Katowic, na trasie autobusu linii 1, tuż przy drodze stoi sobie drzewo. A właściwie nie jedno, tylko dwa drzewa - sama jednak myślę sobie o nich, jako o jednym organizmie, tak blisko ze sobą żyją. Jest to młody jeszcze, ale już solidnie wyrośnięty dąb (dzielny i odważny młodzieniec) oraz niewiele młodsza od niego brzózka, grzeczna i skromna. (Swoją drogą to bardzo polski zestaw drzew, prawda? Niezwykle patriotyczna para). Drzewa te stoją obok siebie od tak dawna, że gałąź dębu zdążyła już mocno zrosnąć się z pniem brzozy. Wygląda to zupełnie tak, jakby obejmował ją ramieniem. 
Czy nie jest historia "lepszej" miłości? Wynikającej z długoletniej przyjaźni i pragnienia bycia ze sobą pomimo różnic, dostosowania się do nich oraz "zgrania" charakterów? Czy to nie jest trwalsze i lepsze, niż bluszczowe uczepienie? (to dobre słowo). Ale to tylko moja opinia, nie trzeba się z nią zgadzać. 

A tak na zakończenie - krótka "bajka o drzewku miłości", w 119 sylabach i 7 kolażach, którą dawno, ale nie aż tak dawno temu zrobiłam dla pewnej Joanny, o złamanym serduchu. Bo czasem miłość się kończy, ale nie zawsze jest to końcem wszystkiego, jak się nam wydaje. 
Do następnego razu! 


środa, 2 listopada 2011

listy (o alkoholu) oraz liście, czyli smuteczek jesienny

Słowem wstępu - cytat z listu do przyjaciela: 
>>Wino piją ludzie szczęśliwi. A w każdym razie mniej nieszczęśliwi niż ci, którzy piją wódkę. Wino pije się po to, żeby rozjaśnić życie. Wpiąć kolorowe pióra we włosy. Rozkręcić karuzelę psychiczną. Albo, po prostu, uzupełnić biesiadę. Ucieszyć żołądek i rozśmieszyć kelnera zamawiając na przykład "Nuits St. Georges - 57", które jest rocznikiem fatalnym. W każdym razie wino piją ci, którzy lubią żyć. Wódkę piją ci, którzy chcą stracić przytomność.
Dlatego właśnie uwielbiam wódkę i nienawidzę wina.
— Agnieszka Osiecka "Rozmowy w tańcu"
To chyba tłumaczy, dlaczego mam dzisiaj taką ochotę na kielonek czystej albo na kieliszek różowego, półsłodkiego wina i nie umiem się zdecydować na co bardziej. Ale to tylko takie czcze rozważania, bo w domu nie ma ani jednego ani drugiego, mogę więc sobie tylko rozmyślać. <<
~~
No właśnie. Teoretycznie już powinnam wyjść z tej huśtawki, ale jakoś się nie składa. Wciąż się bujam między złym humorem a dobrym, między kielonkiem a kieliszkiem, ostatnio chyba jednak z przewagą tego pierwszego. A tu nic. Wypośrodkować się człowiek nie potrafi, więc siedzi o suchym pysku niezdecydowany i się dalej kiwa na lewo i prawo. Ale może to i dobrze, bo dekadentyzm listopadowy który mam w perspektywie i bez wódki wygląda wystarczająco ponuro. 

Maczał w tym palce czas zimowy, który zabrał mi kolejną godzinę z i tak już krótkiego dnia (paranoja, żeby o 17 już było ciemno), motyl-żałobnik spotkany na cmentarzu w przeddzień Wszystkich Świętych (piękna dosłowność metafory, nieprawdaż?) i jeden Niezdecydowany Gagatek, który na nowo utrudnia mi życie i chyba świetnie się bawi (albo i nie). Normalnie pocieszyłabym się ładną pogodą, a raczej resztką tego, co z niej zostało, oraz pięknem klonów i jesionów z mojego podwórka. Ale moje magiczne okno już nie przyniesie mi pociechy. Wczorajszy przymrozek ogołocił wszystkie drzewa z resztek liści, a wyglądało to mniej więcej tak. Nie oszczędził nawet brzózki na moim balkonie - stoi teraz goła i macha na wietrze tymi swoimi gałązkami, jakby zaskoczona, gdzie się podziały wszystkie jej liście. Przygnębiające. 

Chyba jednak napiję się wina i spróbuję spojrzeć na to optymistyczniej: 

kolaż 039
PS. Powoli myślę już o zimie. Ona jakoś zawsze łagodzi mi nerwy, stargane listopadem (dopiero drugi... Ale się ten miesiąc wlecze). No zobaczymy. Może w ramach oczekiwania spróbuję ułożyć piosenkę o liściach i listach jesiennych?
Ci vediamo.