sobota, 22 grudnia 2012

alfabetyczne i gorące życzenia dla wszystkich Dobrych Duchów roku 2012

Tak jak i w latach poprzednich, (bo staje się to powoli tradycją), chciałabym z okazji zbliżających się Świąt podziękować wszystkim tegorocznym Dobrym Duchom, jak i życzyć im wszystkiego najlepszego.W gruncie rzeczy, cyniczny Pan Da mi tu podpowiada, że powinnam wziąć i przekopiować zeszłoroczne listy, ale jest to niedopuszczalne. Wszak wszystko należy zrobić porządnie od początki i dopiąć na równie porządny ostatni guzik. Chociaż z drugiej strony to budujące, że tyle Duchów ze mną pozostało i nie odfrunęło za horyzont (a przynajmniej niezbyt daleko).

Jak zawsze, żeby było sprawiedliwie, w kolejności alfabetycznej chciałabym podziękować:

cichej Annie G. - która, mimo iż wciąż jest uparcie milcząca, to jednak jest nadal obecna. (Obawiam się, że o Fluttershy nie można po prostu zapomnieć. Yeah!).

sympatycznej Julce -  podobno rodziny, w tym szwagierek się nie wybiera. Tym bardziej się cieszę, że trafiło na Ciebie.

ukrywającej się Justynie - standardowo - i tak się przede mną i Tą Trzecią nie ukryjesz. Dopadniemy Cię po sesji i zabierzemy na kolejny sabat. Bo bez Ciebie to nie to samo co z Tobą, mon chéri. 

nordystycznemu Kubie - który pokazał mi Troję bez konia (jaki kraj, taka Troja...) i wyjaśnił rolę głowy samicy konia w czarnym PiArze Skandynawów.

niezwykłej Marcie tudzież Nefertari - kiedy przezwałam Cię Matrioszką nie przypuszczałam, że tak szybko będzie to brzemienne w skutki. Niech Młody rośnie na chwałę kultury i literatury, jak jego mama! (I przy okazji ukłony dla męża).

wiercącej się Monice - czyli kulinarnej, która każdy życiowy zakalec potrafi przemienić w najlepszy z wypieków sukcesu.

mruczącemu Mumrikowi - który co prawda Muminków nie zna, ale Włóczykija i Joka odtwarza genialnie. Dziękuję za wszystkie piórka, nie tylko różowe. 

drapieżnej Paulinie - która nie doprowadza do zagłady świata, ponieważ jest miłosierną i najlepszą Matką Wszechświata jaką znam (bo jedyną).

odległemu acz bliskiemu Ptasiemu Dziubowi - cieszę się, że życzenie z zeszłorocznej kartki tak szybko zaczęło się sprawdzać. Dużo szczęścia życzę całej Dziubatej czwórce.

złoto-słownej Sybilli - każde Twoje mailowe słowo spijam z ogromną radością. Jeśli Tobie moje maile sprawiają choć procent tej samej radości, to jest to chyba bardzo udany układ.

Homkowi Toftowi -  który zawsze znajdzie czas, żeby zejść ze strychu lub wygrzebać się spod sterty lin i ze mną pokorespondować. Dziękuję za każdy rysunek i list od Ciebie.

niezastąpionej Zielińskiej - która udowodniła, że Męskim Mężczyznom nawet w różu jest do twarzy.

Ekipie "Niebieskich Traw" których nie miałam okazji osobiście poznać, a którzy dali mi ogrom radości i satysfakcji. Dziękuję Wam za każdą pojedynczą trawę i za cały bukiet.
Grupie Militarno-Historycznej Berliner Mauer - ze szczególnym uwzględnieniem mojego ulubionego Obelixa, który zawsze jest skory, by dać mi jakąś radę.
Grupie Poetyckiej Orion - a szczególnie nie-Brzydkiej Małgosi (którą w każdej chwili chętnie przytulę) oraz Sławie, która zawsze ma jakiegoś anioła na podorędziu. 

A także tym troszkę dalszym, ale wciąż obecnym: Adamowi Augustinowi, ChoAngel, Eddiemu, Goździkowej, Kkohaku, Kunie-Kundzie, Maczuczowi, Pani Ewie, Radkowi, skart2005.

Wespół w zespół z całą notesową ekipą (czyli, alfabetycznie: Azzurro Cavallo, Czeszławem Miłosiem, FanTomkiem, Panem Dą, PaPi Lotką, PiPim Nielotem oraz Wolfgangiem) podziękować za wspólnie spędzony czas oraz życzyć Wszystkim tego, czego sobie sami życzą: świętego spokoju, wygładzenia niedoskonałości, smacznej ryby, fajnych prezentów, laserowego miotacza albo pokoju na świecie. Amen.

świąteczny kolaż 128 zrobiony na zamówienie

sobota, 8 grudnia 2012

haiku (trzciny)

(Haiku, które zaprezentowałam na Orionowym Przeglądzie Sztuki "Epika, Muzyka i Anioły" 7.12.12)


po cóż ten przepych?
- już wolę prostotę trzcin
cicho szumiących

niedziela, 2 grudnia 2012

imperium kontratakuje czyli facebook w natarciu albo afera o prawa autorskie

Powiem to na wstępie: szczerze pogardzam tą nędzną imitacją kontaktów międzyludzkich jakim jest facebook. Los mnie przymusił do założenia konta (tak to jest jak wszystkie ważne informacje dotyczące studiów przenoszą się nagle z dostępnego forum na jakieś tajemnicze, dostępne tylko dla wybrańców coś) i trudno powiedzieć bym przyjęła ten fakt radością, ale jak już jest, to trudno. Doszłam do wniosku, że skoro już to przeklęte konto mam, to niech będzie z niego pożytek - w postaci pozyskiwanych informacji oraz tablicy, na której mogę "wywieszać" moje kolaże. Ale żeby się jakoś prywatnie uzewnętrzniać? Z kim pijam wódkę, z kim sypiam, kiedy mam najbliższą kolonoskopię - kogo to obchodzi?! Nie umieszczam ani nie czytam takich danych, znajomych w ogóle nie śledzę, bo mnie to nudzi i wychodzę z założenia, że wszyscy moi znajomi i tak wiedzą tyle, na ile zasługują, bo sami dozują sobie dostęp do informacji: moja przyjaciółka z racji częstości kontaktów i bliskości więzi jest na bieżąco ze wszystkim, a daleka znajoma której nie widziałam od lat wie co najwyżej co studiuję i gdzie mieszkam. Jedyne co jest dostępne dla wszystkich, to moje kolaże. I tutaj dochodzimy powoli do sedna dzisiejszego posta.

Społeczność fb wpadła w kolejny szał, tym razem dotyczący praw autorskich. Połowę ludności internetowej ogarnął popłoch, a drugą połowę - pusty śmiech z tych pierwszych. Część przerażonych, ale przepełnionych optymizmem i wiarą w prawo zaczęła się ubezpieczać oświadczeniami o treści mniej więcej takiej:
Ja niżej podpisana,w odpowiedzi na nową politykę FB informuję, że wszystkie moje dane personalne, ilustracje, rysunki, artykuły, komiksy, obrazki, fotografie, filmy, teksty, wiersze, itd. są obiektami moich praw autorskich (zgodnie z Konwencją Berneńską).
W celu komercyjnego wykorzystania wszystkich wyżej wymienionych obiektów praw autorskich w każdym konkretnym przypadku wymagana jest moja pisemna zgoda!
I tak dalej, w ten deseń.  Efekt jest taki, że cynicy natrząsają się z naiwnych, a pesymiści przekonują optymistów, że i tak im to nic nie da. Zaznaczę od razu: sama umieściłam takie sprostowanie. Dlaczego? 

Po czystym przypadku, jakim była okładka książki i płyty wiem, że moje prace mogą się podobać. Miałam wystarczającego farta, że trafiłam na fajnych ludzi, którzy poprosili mnie o zgodę i umieścili moje dane w odpowiedniej stopce. Bardzo się z tego cieszę. Ale coraz częściej spotykam się z tym, że wśród moich znajomych, którzy zajmują się różnie pojmowaną sztuką czy artyzmem szerzy się plaga wirusa jakim jest plagiat, albo - co gorsza - złodziejstwo. Czasami odpowiedni mail, w którym wygraża się prawami autorskimi wystarcza, żeby delikwent przestał wykorzystywać porwane dziełko i wszystko wraca do normy w oazie szczęśliwości. Ale niestety nie zawsze tak jest, co pokazują inne znane mi bezpośrednio przypadki. I nie musi od razu chodzić o wielkie filmy czy koncerny z setką wykwalifikowanych prawników; czasem wystarczy niedoszły facet o lepkich palcach, albo rozhisteryzowana bibliotekarka, która podkrada kudłatym fotografom zdjęcia (nomen omen właśnie z fb).

Nie jestem naiwna. Wiem, że jeśli ktoś będzie chciał mi świsnąć kolaż albo haiku, zrobi to i tak. Ale nauczyłam się, że kto mieczem wojuje od miecza ginie i biurokrację należy zwalczać biurokracją. W fb nie wierzę i szczerze mówiąc trochę mi on drynda i powiewa na wietrze, ale doszłam do wniosku, że to dobra okazja, by wrzucić na moją "ścianę" notkę o prawach autorskich. Gdyby kiedyś było potrzebne (oby nigdy) - mam podkładkę, że sobie nie życzyłam wykorzystywania moich prac i było to jasno napisane.

To był jedyny powód mojego przyłączenia się do ruchu "niżej podpisanych". Teraz siedzę i czytam, jaka jestem głupia i naiwna, bo i tak mi to nic nie da, a poza tym podpisywałam regulamin który... etc. i nie mogę się nadziwić, że jest taka chmara ludzi, którym się chce to przeżywać. (W sumie ktoś może się przyczepić, że ten post też jest jednym wielkim przeżywaniem, ale mnie to raczej dziwi albo bawi niż dotyka). Ale nawet jeżeli jestem głupia i naiwna, to i tak mi się wydaje, że podpisywanie się pod oświadczeniem o prawach autorskich jest mniejszą głupotą, niż wsadzanie sobie do nosa słuchawek w celu zrobienia ze swojej jamy ustnej naturalnego głośnika. 

Ci vediamo. 

piątek, 23 listopada 2012

złamane serce Pana Dy czyli zawieruchy w fioletowym notesie Zuzanny

Pomimo długiego milczenia, w notesie sporo się dzieje. Ale ponieważ poza notesem również dzieje się niemało, moja mała ferajna musiała zejść na dalszy plan wyznań blogowych. Były więc imieniny Czesia (20 kwietnia, ale zawsze!), wyjazd wakacyjny (i tymczasowa przeprowadzka do podróżnego notesu w kratkę), urodziny Jasia (który jest już duży, bo ma prawie trzy miesiące. Jak ten czas leci...), odkrycie przez FanTomka tajemnicy własnej tożsamości (co sama odkryłam z freudowskim zaskoczeniem), oraz bunt Pana Dy związany z nagłym przyrostem naturalnym polnych czarownic (wiadomo: więcej czarownic = mniej miejsca dla Czołowego Cynika). Ale o tym wszystkim innym razem. Zdarzył się bowiem wypadek nieprawdopodobny - Pan Da się zakochał

Wbrew temu, co można by sądzić, wybranką naszego Ironisty nie została PaPi Lotka (ani inny mieszkaniec notesu) tylko Bufka, i to - co ciekawe - Bufka prawdziwa, z krwi i kości, a nie z tuszu i papieru. 

Kim jest Bufka? Najlepszą odpowiedzią na to fundamentalne dla tej opowieści pytanie, jest poniższy fragment książki "Lato Muminków": 
- Gdybyśmy potrafili  z r o z u m i e ć,  jak to się dzieje, to wielka fala wydawałaby się nam czymś zupełnie naturalnym.
- Naturalnym! - pisnęła mała, gruba Bufka. - Homek nic nie rozumie! Wszystko jest na opak, wszystko! Przedwczoraj ktoś mi włożył szyszkę do buta, żeby podkreślić, jakie mam duże stopy, wczoraj jakiś Paszczak przechodząc koło mojego okna zaśmiał się dwuznacznie, a dziś znowu to!
- Czy cała ta wielka fala jest po to, żeby zirytować Bufkę? - spytało jakieś małe stworzonko (...)
- Tego nie powiedziałam - wykrztusiła Bufka przez łzy. - Czy jest ktoś, kto by pomyślał o mnie albo zrobił cokolwiek dla mnie? Nie mówiąc już o dużej fali!
- Może po prostu ta szyszka spadła z sosny - podsunął usłużnie Homek. - Jeżeli, oczywiście, była to szyszka sosnowa. Jeśli zaś nie była sosnowa, to musiała być jodłowa. A czy twój but jest wystarczająco duży, żeby pomieścić szyszkę jodłową?
- Wiem, że mam duże stopy - mruknęła Bufka z goryczą.
- Ja tylko próbuję to jakoś wytłumaczyć - odparł Homek.
- To kwestia odczucia - odpowiedziała Bufka. - Tego się  n i e   d a  wytłumaczyć! 
To właśnie klasyczna, Janssonowska Bufka.
Mój prywatny egzemplarz Bufki znam lata świetlne i jest to znajomość niezwykle owocna i obfitująca w zadziwiające sformułowania. Ta Bufka jest bowiem zaprawiona w wojnach świata i zakonserwowana w cynicznym sosie, co sprawia, ze jest osóbką wyjątkowo uroczą. Skrytym marzeniem Bufki jest wielka zagłada świata, której nie realizuje, bo jest zbyt wspaniałomyślna. Szczerze kocham tę kobietę! W każdym razie...

Dnia pięknego, czerwcowego, przydreptała do mnie Bufka, stanęła i z błyskiem w oku zakomunikowała, że zamierza przejść przemianę duchowo-cielesną. (Niestety mogę przytoczyć jedynie tekst. Ekspresję ruchowo głosową musicie wyobrazić sobie samodzielnie): 
To nie dieta, a zmiana stylu życia! Bo dieta zakłada fazę początkową i fazę końcową i ja zawsze w tej pierwszej fazie początkowej myślałam już o fazie końcowej, że jak to się skończy to się nażrę chrupek! A TO to będzie zmiana bez zakończenia! Łapiesz!? Wieczna faza początkowa bez fazy końcowej! Zuza!!! Ja się przepoczwarzam! Jak motyl! Jak przyjdę w październiku to będę jak palec, jak MOTYL! Jak je***ę skrzydłami to będzie jak podmuch nuklearny! Najpierw zmiotę skórę od mięsa, potem mięso od kości, a potem kości od kości! Będę Pieprzonym Motylem Nuklearnym!
Dla upamiętnienia tej przemowy zapisałam to w swoim notesie, dla potomności. Los chciał, by na ten cytat napatoczył się Pan Da:

Pan Da rzadko się śmieje, a jeszcze rzadziej używa skrótów. Sformułowanie "lol" sugerowało więc, że sprawa jest poważna. Nie pozostało mi nic innego, jak przedstawić sobie tą dziwną parę i czekać na rozwój wypadków. Randka została zaaranżowana, Bufka obrzuciła Pana Dę krytycznym spojrzeniem i zapadł wyrok. Niestety negatywny. Skazujący. Dożywotni.



Pan Da jeszcze długo był załamany po tym zawodzie miłosnym i wyraźnie unikał towarzystwa, zwłaszcza Czesława i Wolfganga. Wiadomo - pierwsza miłość... jednak w końcu doszedł do siebie, a nawet wyszło mu to na dobre. (Chyba).

A Bufka całą tą sprawę skomentowała jednym zdaniem: Ale co to jest "perszing"?  

Fino alla prossima volta!

piątek, 16 listopada 2012

zmarznięte róże - kolaż spontaniczy

Przy ostatnim poście SabinaAnna (którą jak zawsze pozdrawiam serdecznie) mimowolnie podrażniła moją przekorę i tak już nadwyrężoną okropnym "muszę" pisania pracy magisterskiej (a termin oddania rozdziału coraz bliżej...!). A ponieważ student zrobi wszystko, byle się nie uczyć - tym chętniej sięgnęłam po rzuconą rękawicę. 

Prezentuję przedpremierowo nowiutki, jeszcze schnący kolaż numer 292 i mam nadzieję, że się spodoba: 


haiku (zmarznięte róże)


zmarznięte róże
różaniec odmawiają
płatek za płatkiem

niedziela, 11 listopada 2012

Być poetą, być poetą... czyli kobieta na wrzosowisku

Plecie się to życie przedziwnie. Oto nakładem wydawnictwa Kontekst ukazała się w końcu antologia haiku o roślinach p.t. "Niebieskie Trawy", który mogę (i powinnam) uznać za swój debiut poetycki. Wspaniale jest się znaleźć wśród tak zaszczytnego grona autorów. I tutaj rodzi się pytanie przez analogię: skoro o moich współtowarzyszach wydawniczych mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że są wspaniałymi poetami, to czy to znaczy, że sama również jestem poetką? Nie żeby od razu "wspaniałą", ale tak w ogólności? Zawsze obchodziłam tą kwestie nazewnictwa stwierdzeniem, że "piszę wiersze", ale żeby od razy "być poetką"? Jakoś mówiąc o sobie nie jestem do tego sformułowania przekonana.

Smarkaczem będąc mówiłam głośno, że poezja nie jest branżą dla mnie i z zapałem tworzyłam coraz to nowsze opowiadania. Nie będę teraz analizować ich jakości, sensu ani stopnia wykończenia, ale chciałabym wspomnieć o jednym z nich. Spłodziłam wtedy ponad 90 stron i urwałam w pół zdania (być może znamiennym było motto początkowe: QUIS LEGET HAEC? - łacińskie "a któż to będzie czytał?" i stąd ten brak ciągu dalszego). Pomimo upływu czasu doskonale pamiętam jednak co miało być dalej i co było wcześniej.

Historia była w gruncie rzeczy banalna i opowiadała o grupie zaprzyjaźnionych ze sobą osób, które nade wszystko kochały samotnie wędrować do świecie. Każda z postaci porzucała dawne życie w mieście i po przyjęciu nowego imienia w postaci pseudonimu ruszała w dziki, zalesiony świat jako wędrowiec. Jedną z postaci była młodziutka Wrzosowata, włócząca się po wrzosowiskach Poetka Wędrowna. Teraz pewnie wiele osób pomyśli sobie: "Ha! Mam cię! Wyszło szydło z worka!" ale nie. Miałam i mam liczne wady literackie, ale (na szczęście) nigdy nie cierpiałam na merysuizm ani na utożsamienie z którymś z bohaterów. Oczywiście, zwykle jest tak, że piszący przelewa część swojego doświadczenia życiowego czy osobowości w każdą ze stworzonych przez siebie postaci, ale żeby się od razu utożsamiać? Nieee.... To nie dla mnie.

Później naszła mnie ochota, na posiadanie konta na deviantArcie, w celu pochwalenia się swoimi zdjęciami. Mój komputer jednak z jakiegoś powodu za tą stroną nie przepadał i przy rejestracji uparcie wyrzucał mi jakiś błąd. Nie pozostało nic innego, jak poprosić Kogoś o pomoc. Owy Ktoś w gruncie rzeczy sam założył mi konto.
- Jaki login? 
- No nie wiem. Myślałam nad ><><><><. 
- Nie. To nie. A jak się nazywała ta fioletowa z tego twojego opowiadania, o którym mi niedawno mówiłaś? 
- ...Wrzosowata? 
- O. I teraz będzie dobrze. 
W sumie nie miałam nawet czasu zaprotestować, ale trudno - stało się. Niespodziewanie zaczęłam używać imienia postaci, z którą poza kolorem noszonych ubrań niewiele mnie łączyło. W końcu przywykłam i przestałam się tym przejmować. Mimo iż nigdy nie zapomniałam o Poetce Wędrownej podczepiłam pod "ideę wrzosowatej" moje zainteresowanie ogólnie pojętymi czarownicami i czarami (od procesów czarownic począwszy, przez folklor i ludowe wyobrażenia, na magii sympatycznej skończywszy). Wszak Trzy Czarownice z "Makbeta" zostały przez Szekspira umieszczone właśnie na wrzosowisku więc miało to swój sens. (No i właśnie: Szekspir... znowu ta poezja...)

Późniejsze lata przyniosły mi haiku, a jeszcze później - kolaże. W takim wypadku powstało nowe konto dla plastyczno-literackiej działalności Iro, którą byłam już pełnoprawnie od lat, ale ponieważ nie jestem osobą która lubi gwałtownie odcinać się od przeszłości nowa strona została opatrzona negatywem kolorystycznym starego loga-awatara, a nowa Iro zespoliła się ze starą Wrzosowatą.

Trzymając teraz w ręku moją pierwszą antologię zastanawiam się mimochodem, czy to przypadek, czy też wręcz przeciwnie - zawsze do tego dążyłam. A może to wszystko to jeden wielki Efekt Motyla. Zastanawiam się również, czy w końcu jestem poetką, czy nie. Ale w gruncie rzeczy, czy ta odpowiedź jest taka ważna?

Kolaż 236
Informuję zainteresowanych, że istnieje możliwość zakupienia u mnie powyższego tomiku haiku.


poniedziałek, 29 października 2012

jesienne liście, listy i powroty

Zbliża się wielkimi krokami (pewnie w kaloszach siedmiomilowych) listopad. Pomimo niechęci do szarugi zawsze lubiłam nazwę tego miesiąca. Lisy, liście, listy i listopad - wychodzi moja predyspozycja do zabaw słownych i żonglerki językowej. Kolaż 119 czy 231 są tylko luźnymi przykładami. Nie zmienia to jednak faktu, że dziwnym zbiegiem okoliczności głównie jesienią znajduję w skrzynce listy - nie tylko tej elektronicznej ale i klasycznej.

Nie dalej jak miesiąc temu  wspomniałam o tym Wiercipiętkowi, który (w swym przemiłym zagonieniu połączonym z lekkim roztrzepaniem) chyba nie zwrócił na to specjalnej uwagi, ale pokiwał przyjaźnie głową i Mumrikowi - ten dla odmiany mruknął tylko swoim zwyczajem i wzruszył ramionami, typowo dla Włóczykija. Ja jednak po dokładnej analizie ostatnich kilku jesieni wiedziałam swoje i spokojnie czekałam na rozwój wypadków. Oczywiście doczekałam się.

Nie wiem jednak czy ktoś jeszcze przeżywa taki syndrom list-opadowy czy nie, ale zastanawiam się od czego to zależy. Może po wakacyjnych szaleństwach człowiek wraca do swojego życia i wspominając wieczorami swoje wyczyny zatraca się we wspomnieniach tak bardzo, że odgrzebuje jak archeolog wydarzenia i osoby już dawno minione? A może po prostu budzi się w nas jesienią sentyment i skłonność do "a pamiętasz...?". Nie zmienia to faktu, że od kilku lat jesień zawsze przynosi mi dawne znajomości. 

Różnie to potem z nimi bywa. Niektóre osoby znikają równie szybko, jak się pojawiły i tylko kilka wiadomości w archiwum poczty świadczy, że kiedykolwiek się znalazły, ale inne zostają na dłużej. Część odzywa się regularnie, inne dają o sobie znać raz na kwartał, semestr, rok. Nie ma reguły. Zwykle też takie odkurzenie starych znajomości to wielka przyjemność, budząca sentyment i radość, chociaż zdarza się również i tak, że ponowne spotkanie zakańcza wewnętrzna konkluzja, że nic już nie mamy z tą osobą wspólnego.

To ostatnie mnie akurat nie dziwi. Tak to już chyba jest, że człowiek czasami ma ochotę wrócić (ha, powiedzmy górnolotnie) do korzeni, a później się okazuje, jak bardzo się przeobraził (in plus lub wręcz przeciwnie). Sama nie mogę wyjść z zadziwienia, jak mocno zmienił się mój światopogląd i jak bardzo ja obecna różni się od tej, powiedzmy, mnie sprzed pięciu lat. Chociaż z drugiej strony nie zmieniłam się wcale (paradoks). Dla niektórych może to być nieznośnym rozczarowaniem, a dla innych - miłą zmianą na lepsze. Oczywiście działa to w obie strony.

Mimo wszystko - jestem zadowolona. Bez względu na efekty każde takie stare spotkanie jest niezwykle rozwojowe. I nawet jeśli nie utrzymuję już kontaktu z kimś, kto się odezwał do mnie dwa, trzy, cztery lata temu, to wciąż mile te powroty wspominam. 

Kolaż 007


wtorek, 16 października 2012

"w lewo patrz, w prawo patrz!" czyli o ćwiczeniu karku przy regale

W pierwszej kolejności spieszę donieść (lecąc na skrzydłach radości), że generalny remont mojego pokoju można uznać za zakończony. Cieszy mnie ten fakt niezmiernie (i niezmiennie też), bo po tylu latach spania "na wysokościach" nagłe przeniesienie się na czas robót na podłogę zniosłam dość źle. Na szczęście budzenie się w nocy z pytaniem "gdzie ja jestem?" zaciśniętym w krtani mam już za sobą.

Dzisiaj zamierzam trochę pomarudzić, bo coś mi się wydaje, że dawno nie marudziłam. Mimble mimo wszystko lubią czasami zmarszczyć nos w geście niezadowolenia i powiedzieć, że coś jest nie tak, jak być powinno, więc i ja dziś trochę pogderam. Rzecz się tyczy książek. Ale nie tyle książek jako tworów literackich, co książek fizycznych, jako-takich. Wprowadzając się bowiem ze swoimi książkami na nowe regały doszłam do kilku wniosków, które w sumie można podsumować tą samą konkluzją: "śmierć wydawcom!". Dlaczego?

Po pierwsze: czy każde wydawnictwo musi mieć własny system drukowania i wydawania książek? Jedni wrzucą logo na górze, drudzy na dole, jedni machną tytuł i autora na grzbiecie w lewą stronę, drudzy w prawą, a ty potem człowieku łaź, szukaj i gimnastykuj kark, wywijając głową raz w jedną, raz w drugą stronę. Niezwykle mnie ten brak usystematyzowania drażni. Wygrażałam wydawcom ostatnio, w trakcie szwendania się po katowickich antykwariatach, ale jak zauważyłam towarzyszącemu mi Mumrikowi ta samowolka wydawnicza jakoś nie przeszkadza; słysząc moje jęki wzrusza ramionami i uśmiecha się rozbrajająco w niemym "o co ci chodzi, kobieto?". Chodzi mi o to, że (moim zdaniem) powinny być ścisłe wytyczne jak zamieszczać dane na grzbiecie książki. Załóżmy: niech będzie tak, żeby tytuł można było odczytać w momencie, kiedy książka leży okładką w dół (abo odwrotnie, wszystko jedno). Unikniemy wtedy głupiego wywijania głową na prawo i lewo. Jak ktoś z tym czegoś nie zrobi, to w końcu środowisko bibliofilskie dorobi się kołnierzy ortopedycznych.
Osobiście zastanawiam się coraz poważniej, (ale moja pedanteria walczy na razie z lenistwem) czy wszystkich moich książek nie poustawiać tak, żeby można było czytać tytuły np. idąc od lewej strony regału do prawej. Oczywiście wiązałoby się to z odwróceniem wielu tytułów w półce do góry nogami. Ale w sumie, co za różnica?  (Podejrzewam, że pewien Homek siedzi teraz i szlocha, czytając o tym nadmiernym uporządkowaniu).

Po drugie: jeśli już muszą, to niech wydawnictwa różnią się między sobą; trudno, jakoś to zniosę. Ale niech już będzie jakiś porządek wewnątrz jednego wydawcy! Mam piękny zbiór twórczości Stachury. Jednak wizualną przyjemność z tego, że wszystkie książki są w tym samym rozmiarze, w białych, twardych okładkach psuje trochę fakt, że każdy tom opisany jest czcionką o innym rozmiarze i kroju. Dziwnie to wygląda...
Na miano mistrza zasługuje jednak wydawnictwo, które wydało trzy tomy poezji Mateusza Kurcewicza. Otóż każdy tomik ma rozmiar diametralnie różny od pozostałych. "Chwilomyśli" mają rozmiar: 15,5x16 cm,  "Lunaświat": 16,5x24 cm a "Bezkształty": 20,5x15. Innymi słowy kolejne książki mają kształt: kwadratu, pionowego prostokąta i poziomego prostokąta. Choćbym bardzo chciała nie jestem w stanie postawić ich obok siebie na półce i z rozpaczą wypatruję tomu w kształcie trójkąta.

Ostatnim grzechem wydawców jest "ulepszanie na siłę". Pół biedy, jeśli ofiarą czyjejś wizji artystycznej albo fantazji lingwistycznej (mówię tutaj o ingerowaniu w tytuły książek obcojęzycznych, żeby były bardziej "atrakcyjne") padnie książka "niezależna", czyli występująca w jednym tomie, bez kontynuacji. Gorzej jeśli ktoś w ten sposób krzywdzi serię.
W liceum na fali wieloletniej fascynacji Japonią odkryłam książkę Takashiego Matsuoki pt.: "Chmara wróbli". Książka spodobała mi się ogromnie i z wypiekami na twarzy czekałam na ciąg dalszy. Zgodnie z zapowiedzią drugi tom miał nosić tytuł "Jesienny most" i pojawić się (bodajże) w kolejnym roku. Spędziłam następne dwanaście miesięcy gryząc pazurki w podnieconym zniecierpliwieniu i kiedy wreszcie nadeszła pora, by kontynuacja "...wróbli" pojawiła się w księgarniach - nic się nie wydarzyło. Czekałam tak długie dni i tygodnie, a kiedy w końcu straciłam nadzieję natrafiłam w jakiejś gazecie na recenzję książki. Po opisie poznałam, że jest to druga część historii. W ten sposób stałam się posiadaczem "Honoru samuraja" - książki wyższej od pierwszego tomu o dobry centymetr, z kretyńskim złotym smokiem i samurajem w twórczym szale mordu na okładce. Co się stało z "Jesiennym mostem" i ładną grafiką jesienną - nie wiem. W informacjach wydawniczych, w rubryce "tytuł oryginalny" jak byk stoi bowiem: "Autumn Bridge"...

Oczywiście zgadzam się w pełni, że jestem zbyt pedantyczna (to raz) i że nie należy oceniać książki po okładce (to dwa). Jednak są sprawy, których nawet Mimbla nie zostawi bez słowa komentarza. Przyznam się, że mimo wszystko mam czasami wielką chęć zakuć jakiegoś wydawcę w dyby i solidnie wygrzmocić mu tyłek nieforemnie wydaną książką. Tak, dla przykładu innym - może kiedyś zmądrzeją.

Fino alla prossima volta.

sobota, 29 września 2012

jesienne pociągi i Raj Odzyskany

Moja prywatna Mamusia Muminka zwykła mawiać, że jesień jest w 3D. To stwierdzenie tłumaczy prosto: drzewa i krzewy zmieniają "umaszczenie" listowia przez co znika wiosenno-letnia jednolita ściana zieleni i wraz z nowymi kolorami pojawia się głębia. Coś w tym jest. Patrzysz i widzisz - żółta brzoza bliżej, zielono-czerwona jarzębina dalej, brązowy dąb tuż za nią i tak dalej, dalej... im głębiej w las tym więcej kolorowych drzew.

Październik tuż-tuż a ja już od dawna kursuję do i z Katowic załatwiając sprawunki różnorakie. Na szczęście pierwszego września na nowo otwarto linię kolejową łączącą moje miasto (i poszczególne dzielnice) z Katowicami, więc znów cieszę się krótszą podróżą oraz jesiennymi widokami za oknem. 

Przy okazji jednej z ostatnich wycieczek miałam okazję zobaczyć prawdziwy Tajemniczy Ogród, do tej pory skrzętnie ukryty przed oczami ciekawskich za parawanem zieleni. Teraz jesiony chroniące ten kącik od strony uliczki pożółkły, dzikie wino na murze od strony torów zapłonęło wściekłą, szaleńczą czerwienią, a za wspomnianym murem z szarych pustaków zieleniła się ostatkiem sił samotna jabłoń. Mimo wyraźnego zdziczenia szkarłatne jabłuszka były duże i pełne, zachęcające do zerwania i ugryzienia, (zupełnie nie przypominały "psiar" z "Seksmisji"). Skojarzenie było jednoznaczne: 

pociąg pośpieszny 
przez sekundę za oknem 
zapomniany raj

sobota, 15 września 2012

"co autor miał na myśli" czyli płapki interpretacji

"Co poeta chciał przez to powiedzieć" oraz "co autor miał na myśli" to dwa zdania na które zawsze reagowałam alergicznie i które wciąż, po tylu latach od zakończenia szkoły, wywołują u mnie drgawki. Mimo całej mojej sympatii, ba! Nawet miłości do lekcji języka polskiego nienawidziłam myśli, że zaraz nastąpi ta makabryczna część programu, czyli wiwisekcja literaturoznawcza nazywana potocznie "analizą i interpretacją". Te działania, mające na celu dogłębne zrozumienie wiersza (lub prozy) zwykle kończyły się dobiciem do zupełnie innego portu o nazwie "skrajna niewiedza". Bo przecież moje prywatne odczucia na temat dzieła są błędne, w pierwszej kolejności muszę poszukać klucza, który magicznie otworzy mi drzwi do oświecania, dzięki czemu poznam odpowiedź na dręczące ludzkość pytanie: "co autor chciał przekazać potomnym?".

Efekt tych ćwiczeń był taki, że skutecznie zniechęciłam się do wielu autorów, nierzadko świetnych, do których nawet teraz nie umiem się przekonać bo w uszach wciąż brzmią mi powtarzane w szkołach frazy (oczywiście wykuwane na pamięć, bo odpowiednie wpisanie się w wymagany przez nauczyciela i program szkolnictwa klucz zapewniało wysokie stopnie, a w późniejszym czasie dobre zdanie matury - zgroza i hańba!). 

Rozmawiałam o tym niedawno na sabacie z innymi, podobnymi do mnie, czarownicami. Obie zgodnie stwierdziły, że do dziś noszą w sercu urazę do systemu nauczania i nie potrafią polubić niektórych książek lub autorów, bo wciąż odbija im się czkawką dawnych interpretacji. Przykładowo: w ten sposób ja ostatkiem sił ocaliłam przed znienawidzeniem Leśmiana, ale wciąż dostaję palpitacji na myśl o Gombrowiczu, którego uwielbia moja przyjaciółka, nieuchronnie sięgająca po wiadro za każdym razem, kiedy usłyszy o Słowackim, którego umiłowała sobie trzecia z nas, dla odmiany waląca główką w stół na przypomnienie sobie pamiętnej lekcji, na której mieliśmy radość omawiać zawartość ogródka Zosi. Myślę, że ten łańcuszek można ciągnąć w nieskończoność.

Każda z nas studiuje obecnie na innym kierunku i być może dlatego, że w ten sposób patrzymy na ten sam problem z perspektywy różnych dyscyplin dochodzimy do różnych wniosków, które się wzajemnie dopełniają. Wnioski z dyskusji były następujące: 

1. Każdy człowiek jest inny ponieważ wychował się w innych warunkach, spotkał innych ludzi, przeczytał inne książki i obejrzał inne filmy, a także przeżył inne rzeczy i w ten sposób odczytuje tekst na swój indywidualny sposób, odwołując się do dorobku swoich własnych doświadczeń. (Oczywiście wiązać się to będzie z faktem, że ja-obecna będę do tekstu podchodzić inaczej niż ja-za-lat-pięć, która może mieć już inne doświadczenia za sobą a przez to - inną perspektywę). 

2. Mimo wszystko należy pamiętać o powiązaniu tekstu z autorem. W celu "prawidłowego odczytania" nie należy zapominać o biografii twórcy, ponieważ tekst powstał w określonych warunkach i wynika z konkretnych pobudek. Dobrym przykładem będzie tutaj chociażby Gałczyński, którego wiersze napisane po 46 roku nagle zaczynają tracić swój dziecięcy urok i słodką naiwność, kiedy ma się w pamięci jego losy i doświadczenia życiowe. 

3. Pozornie w opozycji do punktu drugiego. Nie ma czegoś takiego jak zła interpretacja. Jeżeli ja, jako czytelnik, mam jakąś wizję (nawet skrajnie odbiegającą od "intencji autora"!) którą jednak potrafię udowodnić interpretowanym tekstem - interpretacja jest poprawna!

Sama jako autor niejednokrotnie spotkałam się z interpretacjami moich tekstów, które znacząco odbiegały od "pierwotnego założenia". Nigdy jednak nie zdarzyło mi się żebym świadomie wyprowadzała kogoś z "błędu", bo jestem szczerze przekonana, że czytelnik ma prawo do prywatnego odczytu. Publikując coś, czy to w książce, czasopiśmie czy w internecie przestaję być jedynym autorem wiersza. Owszem, dalej jest on mój, bowiem to ja go napisałam, ale każda kolejna osoba czytając go - tworzy go na nowo. I tak ma być! 

Ostatnio taką ofiarą "złego odczytania" padło haiku z kolażu 272 o czym dowiedziałam się przez przypadek. Opisywałam w nim świetliki siedzące na trawach, które miałam okazję kiedyś oglądać, a które wciąż powracają w mojej pamięci w różnych konfiguracjach. Ktoś odczytał to w zupełnie inny sposób i podobno wpadł w wielkie rozczarowanie nie tyle mną czy tekstem, co sobą i swoja interpretacją. A niby dlaczego nie miałby to być opis, no nie wiem, chociażby opadów toksycznych, przez co całe haiku nabrałoby charakteru manifestu ekologicznego? Może chodziło o nawiązanie do meteorytu, który zakończył erę dinozaurów, co w efekcie jest pretekstem do rozważań na temat konfliktu między nauką a religią? Albo to niepodeptane pety, tlące się jeszcze między rabatkami, po pamiętnej imprezie na działce? Ten wiersz jak i kolaż został oddany w ręce czytelników, mając więc prawo szukać tam potwierdzenia dla własnych spostrzeżeń czy wizji świata. Dlaczego miałabym się o to wszystko złościć? Jedyne, czego mi szkoda to tego, że nierozważnym słowem zepsułam komuś przyjemność samodzielnego czytania moich wierszy.

Główny oskarżony - Kolaż 272

sobota, 8 września 2012

lato w odwrocie i jesienna dywersja

"Zdrajco! Zdrajco! Po trzykroć zdrajco!" chciałoby się zakrzyknąć, wymachując przy tym pięścią w stronę okna, a raczej tego, co za oknem króluje - listopadowej szarzyzny (wszak wielokrotnie już pisałam, że listopad to stan ducha, niezależny od kalendarza). Nie mogę się wyzbyć poczucia, że oto staliśmy się ofiarami spisku, wbito nam nóż w plecy i jedyne co nam pozostało to cichy jęk nie bez powodu zaczerpnięty z klasyka: "I ty, Lato, przeciw mnie?".

Już od dobrego miesiąca obserwuję narastający dywersyjny sabotaż prowadzony przez partyzantów jesiennych w hełmach z dojrzewających żołędzi. Paradoksalnie pierwsza zdradziła się mazurska jarzębina, której niepowstrzymane i niespodziewane rumieńce zwróciły moją uwagę i nakazały zachować czujność. Niedługo później dostrzegłam wzmożoną produkcję broni ciężkiego kalibru za którą odpowiedzialne były kasztanowce, nieśmiałe jeszcze ataki w postaci dębowego bombardowania zsyłanych bez litości i ostrzeżenia na okolicznych spacerowiczów, a także pierwsze ofiary w postaci wysuszonych, pożółkłych traw (być może pożółkły z zazdrości, że same nie mogą stanąć w pierwszej linii ofensywy). Niedługo później dołączyły do nich wrzosy, które zaczęły wymachiwać swymi kwiatowymi sztandarami, a których jasnoliliowe i ciemnofioletowe plamy mogłam obserwować z okna pociągu relacji Warszawa-Tychy. Myślałam, że może chociaż mój dom ocaleje przez krótką chwilę i że linia walki między latem a jesienią dotrze tam z opóźnieniem. Gdzie tam! Pierwsze na stronę wroga przeszło dzikie wino, przybierając iście wojenną, bo krwiście-czerwoną barwę. Lato musiało się zlęknąć, bo niedługo po tym żółte flagi kapitulacji wywiesiły nawłocie a zaraz po nich pierwsze suszki w kolorze wyblakłej słomy zaczęły ukradkiem opuszczać swoje stanowiska na gałęziach drzew i uciekać wraz z wiatrem, byle dalej przed działaniami rosnącego w siłę okupanta. 

Trzeba jesieni oddać sprawiedliwość, że o ile wiosna pojawia się raczej niespodziewanie w eksplozji zieleni, lato uroczyście wtacza się na swym złotym rydwanie, a zima jak co roku zaskakuje drogowców (i nie tylko) to ona opanowała do perfekcji wojnę podjazdową, ciężką do uchwycenia dla oka. Wszak jeszcze jest lato! (Ale jak widać nie do końca).

Mimo wszystko lubię jesień. Żarty żartami, ale to moja ulubiona pora roku. Męczy mnie tylko ta szarzyzna, która raz na jakiś czas przykrywa wszystko smętnym woalem i odbiera chęci do robienia czegokolwiek. Wtedy mam chęć jedynie na to, żeby zakopać się w pościeli i wzorem muminków zapaść w zimowy sen mimo iż jesień jeszcze nie rozkręciła się na dobre, a o śniegu nie ma jeszcze co marzyć.

Jednak kiedy jest tak pięknie jak było jeszcze parę dni temu, z przyjemnością wybieram się na najdłuższe nawet spacery, podziwiając narastającą batalię wrześniową. 

Questo è tutto.

Prapremiera kolażu 281 i równocześnie przypadkowa ilustracja ostatniego haiku.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

"Addio, pomidory!" albo "addio, amore" czyli krótka dyskusja z mamą o miłości

Addio, pomidory! 
Addio, ulubione! 
Słoneczka zachodzące 
za mój zimowy stół! 
...
Mama, zupełnie niespodziewanie i ni z tego ni z owego: - On jej wcale nie kochał. 
Iro, nierozumiejąc: - Kto? 
Mama: - No ON! - kreśli ruch ręką, a Iro już wie wszystko. - Jakby ją naprawdę kochał, to by przed nią pomidorów nie chował! 
....
(Porwał dziewczę zdrady poryw 
i zabrała pomidory - 
te ostatnie, com schowane przed nią miał.) 
...
Iro, po chwili zastanowienia: - No tak...  Ale może nie masz racji. Może on ją kochał, ale wiedział, że to ona go nie kocha i go puści w trąbę, (bo to zła kobieta była!) więc dlatego je przed nią ukrył? 
Mama: - Może... Ale jakby kochał, to by się podzielił.
Iro: - A jakby ona kochała, to by pomidorów nie ukradła.

I tak siedziałyśmy później, każda w swoim kącie i zastanawiałyśmy się nad dowodami miłości i jej okazywaniem. Często w takich momentach przypominają mi się opinie dzieci na różne tematy (tomaty?), także na temat miłości. Gdzieś kiedyś usłyszałam, że miłość jest wtedy, kiedy bez żalu podzielisz się z tą drugą osobą ostatnią paczką frytek. Prosta definicja, ale coś w niej jest. Z jednej strony: kochając prawdziwie bez żalu oddasz to, co lubisz najbardziej, tylko po to, żeby zrobić przyjemność tej drugiej osobie. Z drugiej strony: kochając prawdziwie nie zabierzemy bezdusznie tej osobie tego, co ma ulubionego na świecie (niech już to będą nawet te liryczne pomidory "pękające jak serca"). Podsumowując: kochając dochodzimy do kompromisu, czyli razem konsumujemy i pomidory i nasz związek. Innymi słowy, jakkolwiek śmiesznie to może brzmieć, miłość możemy mierzyć w ilości wspólnie zjedzonych pomidorów

Łatwo przez to dojść do wniosku, że Przybora opisał tu krótki, wczesnojesienny romansik, "poryw uczucia maleńki" a nie prawdziwą jedność uczuciowo-pomidorową. To tak naprawdę marna: 
miłości pajęczyna, 
co oplotła drżący dwukwiat (...) ciał. 
...
W takim wypadku życzę wszystkim by nadchodzącej jesieni znaleźli kogoś, z kim będą mogli dzielić się ostatnimi w tym roku pomidorami. Bo o takie coś trudno, nie tylko dlatego, że zimowe pomidory ze szklarni to nie są prawdziwe pomidory...

Fino alla prossima volta.

piątek, 24 sierpnia 2012

puste okno czyli trochę goryczy

Wpadłam w beczkę gorczycy i jest mi teraz nieprzyjemnie. Od jakiegoś czasu obserwuję irytujący, wręcz niesmaczny trend, którego główną osią jest relacja międzypokoleniowa (a raczej jej brak) i naturalna dla żywego stworzenia śmiertelność.

Do tej pory żyłam sobie w okolicy dość spokojnej, zamieszkałej w głównej mierze przez staruszki mniej lub bardziej posunięte w latach oraz młode małżeństwa, często z dziećmi. I tak to trwało. Aż zwykłą kolejną rzeczy starowinki zaczęły wymierać, a na ich miejsce zaczęli wprowadzać się kolejni wnuczkowie i wnuczki. Od razu zrobiło się przez to mniej spokojnie i cicho, ale nie jest jeszcze najgorzej, więc da się wytrzymać poziom natężenia decybeli (obecnie najwięcej larma robi siedmioosobowa grupka czteroletnich chłopców, potocznie nazywanych u mnie w domu "Karaluchami", którzy z wielkim entuzjazmem i równie wielkim hałasem wespół w zespół odkrywają świat, na razie w obrębie międzyblocza).

Obserwuję coraz częściej (wraz z kolejnymi klepsydrami wywieszanymi na drzwiach do klatek schodowych) wynoszenie na śmietnik starych, sfatygowanych sprzętów po babkach i dziadkach oraz ślady generalnego remontu. Wszak młodzi muszą gdzieś mieszkać, a stare, od lat nieremontowane mieszkanie po dziadkach świetnie się nadaje. I jakoś nikomu nie jest chyba głupio, że dopiero teraz wymienia na kafelki lub inne panele starą papę dachową, która leżała na podłodze w przedpokoju od lat 50-tych (sic), że po kilku dekadach maluje w końcu ściany, wymienia okna na nowe, robi porządek z kablami wiszącymi złowieszczo u sufitu lub wymienia wyrwany od lat włącznik światła. Babci ładne mieszkanie nie było potrzebne, młodym i owszem. 

Znałam z widzenia taką jedną staruszkę, mieszkała podwórko obok i często ją widywałam, idąc na pociąg. Zawsze siedziała w tym samym oknie i patrzyła na drzewko rosnące tuż przed nią oraz na uwijające się przy budce lęgowej i karmniku szpaki, sikorki i wróble. Niezwykle lubiłam ten widok. 
Teraz okno jest puste, przez brak firanki doskonale widzę wygładzone gładzią ściany, poukrywane druty, stare linoleum zwinięte i stojące w formie rulonu przy drzwiach, gotowe do wyrzucenia razem z wiadrami gruzu. Tylko raz jakiś robotnik (a może wnuk?) przysiadł w tym samym oknie, w tej samej pozycji i się zapatrzył. Smutne. 

Widać taki już los staruszek, że popadają w coraz większe zapomnienie, aż w końcu same o sobie zapominają i ostatecznie - ulatują.

otwarte okno
staruszka karmi ptaki
też chce odlecieć

czwartek, 9 sierpnia 2012

to już 2 urodziny 17sylab! - czas na małe podsumowanie

Przyznam od razu, że nie przypuszczałam w najmniejszym stopniu, że ten blog utrzyma się dwa lata, a tu proszę - zleciało, nawet nie wiem kiedy! Oglądam się teraz za siebie i nie mogę się nadziwić ile rzeczy tu zostało napisanych i (co mnie dziwi jeszcze bardziej), że ktoś to w ogóle czyta! A właśnie... 

Wiem, że jest tam Was całkiem spora grupka, moi Kochani, zwykle utajona i milcząca, ale wiernie i na bieżąco śledząca moje babskie gadanie. Dlatego dziękuję Wam wszystkim za tą cichą (choć nie zawsze) obecność, za każdy publiczny komentarz, za wszystkie prywatne wiadomości wysyłane na maila oraz za wszystkie ciepłe słowa powiedziane wprost, w niewirtualnej rzeczywistości. Dziękuję! 

Sama należę do tego "milczącego grona" czytelników, którzy czytają i śledzą, ale raczej nie pozostawiają śladów w postaci komentarzy. Dlatego tych blogerów, których swoim uporczywym milczeniem rozczarowuję, uroczyście przepraszam i zapewniam o swoim oddaniu. Parafrazując: "Milczę choć jestem!"

Z innej beczki. 
Przyjrzałam się dokładnie wszystkim zebranym do tej pory postom i nie mogłam nie zauważyć, że przez te dwa lata solidnie (acz nieświadomie) odeszłam od planowanej na początku konwencji. Postaram się to naprawić i sprawić, by nazwa "świat w 17 sylabach" stała się bardziej adekwatna i przystająca do rzeczywistości niż do tej pory. Oznacza to oczywiście więcej haiku, najprawdopodobniej zamieszczanych nie tylko jako haibuny czy jako przerywnik w "normalnych" postach, ale i pojedynczo.

Poza tym, żeby ułatwić nawigację i poruszanie się w archiwum, wprowadzam "Etykietki". Prawo co prawda nie działa wstecz, ale to ja tu stanowię prawo (chachacha!), więc wszystkich potencjalnych poszukiwaczy i innych zainteresowanych zapraszam do szperania. Znajdziecie tam między innymi "haiku", "babskie gadanie" czy "kącik PiPiego Nielota i reszty ekipy".

No, a żeby nie było tak strasznie poważnie, to przejdę do (mam nadzieję) weselszej części programu.

Zaraz po rozpoczęciu blogowej działalności odkryłam w pulpicie nawigacyjnym zbiór słów-kluczy, przez które ktoś (być może również niektórzy z Was) trafili na tego bloga. Najciekawsze okazały się te pojedyncze, które z racji wielkiej sporadyczności nie zostały przez blogspot'a uwzględnione w ogólnej statystyce. Zaczęłam więc zbierać te słowa do dokumentu żeby uchronić je przed zapomnieniem i teraz nadszedł czas, na publiczną prezentację niektórych z nich. Trochę się tego przez te 24 miesiące nazbierało... Zapraszam do lektury! (Kolejność alfabetyczna, pisownia oryginalna).

~~

"imię zuzanna pasuje"
"listopadowy wieczór w blasku zniczy'
arapeshowie zdjęcia
asterix i obelix rzymianie
auto z hds na białym tle
- tutaj widać spełniam się jako stuprocentowa kobieta, bo nie mam zielonego pojęcia o co chodzi... 
baltroczyk buty niedzwiadki
brązowy motyl lato smutne
 - a właśnie. Tak przy okazji, bo w sumie tego nigdy nie powiedziałam. Z tymi motylami sprawa jest prosta: jeżeli pierwszy wiosenny motyl jakiego dostrzeżemy w danym roku będzie w dobrym kolorze (np. żółtym) wtedy mamy pewność, że lato będzie udane. Jeśli widzimy brązowego... Cóż, ja zawsze w takich momentach wzruszam ramionami wychodząc z założenia, że gdzieś na pewno widziałam żółtego tylko nie zapamiętałam, a tak w ogóle to kto by wierzył w takie wróżby?
browar obywatelski wlasciciel
bufka muminki
 - myślę, że o tym to my podyskutujemy w najbliższym czasie. 
chór save me my lord
cierniowa droga etnografa
co może kulturoznawca
 -  kulturoznawca oczywiście może mieć spore kłopoty ze znalezieniem roboty w swoim zawodzie! (Zresztą tak samo jak wszyscy inni).
co oznacza kolko w pismie obrazkowym
coś o sylwestrze i nowym roku
cytryna ile ma sylab?
- pytającemu odpowiem, że "cytryna" ma trzy sylaby, a także żółtą skórkę (cztery sylaby), pestki (dwie sylaby) i kwaśny sok (trzy sylaby).  
czy zimą są zapchlone psy i koty
dolina z misiami-szkic
dzieci i ryby głosu nie mają
- pewnie że nie! Dlatego najbardziej przekichane w życiu mają małe rybie dzieci bo one nie mają głosu podwójnie.
dziewczyna szyjąca
dziewczyny w maskach gazowych
epitafium dzisiejsze
erotyczne story
 - czyżby ktoś chciał u mnie wywołać rumieniec? A może raczej sam się zarumienić? :)
gdy mrówka się zakocha wyrastają jej skrzydła
gdzie można spodkać robaczki świętojańskie?
gibsona ilustracja fryzury mężczyzn
haiku schody obraz
hamlet dla homka
- nie wiem, czy można Homkowi sprezentować Hamleta? W końcu to żywe istoty. No... literackie, ale jednak żywe. Poza tym Hamlet nie należy do osób godnych zaufania - gada z czaszkami i ma manię prześladowczą... 
hells angels dyskoteka tychy
homo symbolicus w filozofii komunikacji

jak wiązać chustę na szyi
 - moim zdaniem raczej niezbyt mocno. W innym wypadku polecam kawałek grubego sznurka i węzeł szubieniczny bo chustka może być... nieskuteczna.
jak wygląda kolaż stworzenia świata
jesien idzie przez swiat
joanna krótka
 - kiedy mowa o "Krótkiej Joannie" to zapewne chodzi o "Asię"? 
kapelusz na deszcz
katowice urząd orły
kobieca autoerotyka
kolaz motywacyjny
kolaż - nie pal
- to chyba można połączyć? 
kolaż erotyczny
- och Wy! ....No dobra, załatwione. Ze specjalną dedykacją dla szukającego, będzie trochę erotyki w kolażach w niedługim czasie.
kolaż poranne wstawanie
konfederat
konformizm w literaturze popularnej

kucharka pin up
listy do alkoholu

listy o tęsknocie

mała złośnica pin up
 - osobiście oczami wyobraźni widzę teraz Małą Mi w pończochach i kusej spódniczce... 
maska gazowa buldog
maszyna do pisania stara
mężczyzna wojownik
miłość rysunek
misie - nie chce mi się
mrqu
 - hmm....? ...że co?
muminek o nicnierobieniu
mur berliński
nagrobki dziecięce
najdziwniejsze zdania
najstarszy nielot

nawłocie
nie umiem przestac filozofowac
nie zwracać na to uwagi w razie
niebieski azurro
niebieski koń tłumacz
niebieskie konie

niemcy jedza ziemniaki
niemcy nie jedza ziemniakow
- no to w końcu jak? :)
niemiec w masce gazowej
nieruchomości wpisanej do rejestru zabytków praca licencjacka
notatka o motylu
notatka o rodzajach muzyki
notatki na temat śniegu
ofelia histeryczki
ojciec chrzestny dlaczego tak popularny
- zapewne dlatego, że "Ojciec Chrzestny" to I Ching. Przynajmniej dla niektórych :)
opowiadania erotyczne mama
 - "O nie! Matki mi do tego nie mieszaj!"
opowiadania z doliny muminków zagadki
patatajać

pępek rysunek humor
pierwszy śnieg czyli
pierzo gangster z
pogodzę mój tłumacz angielski
 - to on się obraził? Niedobry tłumacz! 
postacie wymyślone - rysowane

prysznic na biwakuprzyjemność nic nie robienia
pyzaty aniołek
rogowa zakładka do książki

rok 1900 buty
roznica miedzy spodnica i sukienka i inne zagadki dla facetw
 - no właśnie. Raz na zawsze powiem niezorientowanym, przypomnę niepewnym i potwierdzę tym prawie-pewnym: najprościej skojarzyć, że spódnica jest z trawy. Nigdy nie słyszałam o sukience z trawy, a o spódnicy i owszem. Obraz dopełnia sznur kwiatów i ewentualnie biustonosz z połówek kokosa. Sukienka nie ma takich udogodnień... 
rzetelność spada po skróceniu kwestionariusza
sianie kolaży
snufkin
sono d'accordo con te tłumaczenie
stronzo
 - "sono d'accordo con te" to oczywiście "zgadzam się z tobą". Warto dorzucić do tego jeszcze "la mia bella" i przyswoić na przyszłość Panowie. No, ale jeśli Wasza Kobieta nagle rzuca w Waszym kierunku "stonzo"... Cóż, widać żarty się skończyły i lepiej bez kija nie podchodzić. 
suknie 1900 r.sylaby czereśnia
sylaby dym
sylaby mount everest
- podobnie jak w poprzednim wypadku z cytryną wyjaśnię, że "czereśnia" składa się z trzech sylab (a także ogonka - 3 sylaby - nazywanego szypułką - także 3 - i pestki - 2) a "dym" z jednej. W przypadku wspomnianego ośmiotysięcznika mamy do wykorzystania cztery sylaby. ;) 

symbole ksiezyca u slowian
szkielet pramatki ewy
sztanca rowerowa

śnieg odgarnianie na wesoło

teoria haiku
tęsknie za tobą

wiersz haiku na temat codzienna świętość święta codzienność
wiersz o śniegu

wiersz o wiatrakach
wiersze o koniach
 - czyżby znowu chodziło o Azzurro? Pan Da będzie bardzo zawiedziony...
więź człowieka z naturą
włóczykij twarz
wszystko o sylabach
 - cóż, sylaba to "element struktury fonologicznej o głośnej artykulacji, większy niż segment (głoska), mniejszy niż wyraz, który może stanowić lub być jego częścią. Dwie najczęściej spotykane klasyfikacje sylab to podział na sylaby otwarte i zamknięte oraz podział na sylaby lekkie i ciężkie"... Szczerze radzę zapytać Kulinarną, ona siedzi w tym biznesie od trzech lat.
wytworem mojej jazni
zgubiony kolczyk
zolte buciki gif
żarty kulturoznawcze

życzenia alfabetyczne

Cóż, na życzenia będziecie musieli poczekać do grudnia. A na razie mam nadzieję, że przed nami co najmniej kolejne dwa lata wspólnego przeżywania świata, nie tylko w 17 sylabach.

Pozdrowienia z Mazur!
IRO

czwartek, 19 lipca 2012

"Ach, ten gościnny Białystok!" i podumowanie wyjazdu na Litwę

Tak jak należy: przed wyjazdem przysiadłam na chwilę, żeby się diabły nie cieszyły i odprawiłam wszystkie wymagane przed podróżą czary i uroki, ale jak widać nie uchroniłam się przed "Złym" ostatecznie i definitywnie. Tak jak przewidywałam, polne diabły przeniosły się do wagonów Polskiej Kolei Państwowej i świetnie się tam teraz bawią kosztem podróżnych. Następne, w drugiej kolejności zadomowiły się na dworcach, ale o tym za chwilkę.

Na Litwę wybraliśmy się jak zawsze na rowerach, ale żeby nie marnować cennego urlopu postanowiliśmy podskoczyć do granicy pociągiem. Po licznych przygodach które dopadły nas zaraz po opuszczeniu domu (strata powietrza w kole jednego roweru, wybuch opony w drugim, itd.) udało nam się dokulać jakoś do Mikołowa, gdzie planowaliśmy zapakować się jakoś do pociągu do Białegostoku. Gdzie tam! Ktoś mało rozgarnięty kradł węgiel i całą swoją zdobycz wysypał na tory, więc nasz pociąg został przeniesiony na inną trasę i do Mikołowa nawet nie zawitał. Udało nam się jednak dostać do Katowic jakimś innym cugiem i załapać na nasz spóźniony prawie półtorej godziny pociąg. Do Białegostoku dojechaliśmy już później bez większych zgrzytów. I tutaj zaczyna się opowieść o gościnności tegoż miasta, a raczej ichniego dworca.

Po pierwsze: dworzec jest zamykany na głucho w godzinach 0:30-4.00 rano. Jeśli jakiś podróżny przyjdzie na dworzec, załóżmy, o godzinie 0:35 nie zostanie wpuszczony do środka. Natomiast ci, którzy się w środku znajdują, nie zostaną wypuszczeni na zewnątrz, choćby się paliło i waliło. "Przepisy". No ok, można to zrozumieć i zaakceptować. Przecież wszędzie łażą menele, pijacy, drobne złodziejaszki i inni nocni maruderzy, których należy się wystrzegać, a dworzec to nie bezpłatna noclegownia... ALE. Żeby zostać na noc na dworcu trzeba mieć ważny bilet na pociąg. Jeżeli człowiek owego biletu nie posiada musi albo takowy zakupić do godziny zero (czyli magicznej 24.30) albo opuścić teren dworca. I teraz ciekawostka. W czasie zamknięcia dworca kasa biletowa działa normalnie. To znaczy w okienku siedzi sobie pani i pracuje, czyli sprzedaje bilety. Wciąż próbuję ogarnąć tę sytuację umysłem. Przecież żeby zostać na dworcu muszę mieć bilet, więc nie kupię go sobie o 3 w nocy, bo go już mam. Jeżeli nie mam biletu zostanę z terenu dworca wyrzucona. A jeśli przyjdę w środku nocy żeby go kupić - nikt mnie do tej kasy nie wpuści, bo drzwi są zamknięte! Wciąż mrugam skonsternowana kiedy o tym myślę. To absolutna prawda - to jest tak głupie, że tego się nie da zmyślić!
(Notabene na nocną zmianę pracuje także tzw. potocznie Babcia Klozetowa, która śpi sobie spokojnie w swojej kanciapie przy toaletach, ale to jeszcze umiem zrozumieć, więc nie będę tego tutaj analizować).

Po drugie: ochroniarze. Miałam takiego farta, że jeden z dwóch panów na zmianie był bardzo miły i sympatyczny, więc obyło się bez kłopotów z jego strony, ale jego "kolega".... Cóż...
W ciągu ośmiu godzin siedzenia na dworcu (już za drugim razem, kiedy czekaliśmy na pociąg powrotny do domu) pan zdążył się popisać brakiem intelektu i przewrotnym sposobem myślenia, który naprawdę kwalifikuje go do zostania Geniuszem Zła.
1. rowery z sakwami (na które mamy bilety kolejowe, więc mają prawo stać na terenie dworca, tak notabene) kiedy stoją oparte o ścianę - uwaga uwaga - "niszczą mienie". Mamy je więc wyprowadzić na noc na zewnątrz, tam gdzie jest ich miejsce na stojaku na rowery. I tak mamy spędzić noc: my w środku, a rowery z całym dobytkiem w sakwach na zewnątrz. Innymi słowy oznacza to, że ktoś nam je może spokojnie rozpakować i zwinąć wszystko sprzed nosa w czasie kiedy my będziemy bezradnie na to patrzeć stojąc po drugiej stronie drzwi (pan ochroniarz oczywiście by nas nie wypuścił w celu ratowania dwukołowego dobytku, bo dworca nie można otworzyć przed magiczną godziną czwartą rano).
2. pan, który z nudów krążył po terenie dworca zostawiając niefortunnie swoją walizkę bez chwilowej opieki (ale na oku nielicznych podróżnych) został oskarżony o bycie bomberem-terrorystą, który planuje przeprowadzenie zamachu na dworcu PKP w Białymstoku. Została wezwana policja kolejowa, pan podróżny został wylegitymowany i nakazano mu otworzyć tajemniczą, śmiercionośną walizę. Gość się wkurzył i przytomnie stwierdził, że mogą go pocałować w nos, jak chcą, to niech sami otwierają zamek ryzykując wysadzenie się w powietrze albo niech wzywają saperów, ale jeśli w torbie znajdą tylko kilka par majtek i koszul na zmianę to sami za tę akcję zapłacą. Skończyło się na wypisaniu wezwania stawienia się na komendę z jednej strony i na geście Kozakiewicza z drugiej, na odchodne.
3. na dworcu panuje zakaz rozmawiania przez telefon komórkowy (zapewne po to, żeby udaremnić zamachy terrorystyczne, jak zgaduję). Jako kolejny oberwał po głowie pan, który stał przed dworcem rozmawiając przez takiż właśnie telefon, a który niespodziewanie (i niefortunnie) wszedł na teren dworca i podszedł do tablicy odjazdów ze słowami: "Czekaj, już ci mówię o której mam odjazd...". No tak, zamachowiec jak nic!
4. jako ostatnia została upomniana pani, która pod wpływem zmęczenia zwinęła się w pół-kłębek na ławce (nogi opuszczone na podłogę jak przy siedzeniu, góra ciała pochylona i położona na ławie, z jakąś torbą pod głową. Chyba każdy chociaż raz w życiu spał w tej pozycji). Pani została obudzona i głośno, publicznie upominania, że ławki służą do siedzenia a nie do leżenia, a już tym bardziej nie do spania, więc ma albo siedzieć prosto albo opuścić dworzec w celu szukania innej noclegowni.

Gość w dom, Bóg w dom...

~~
Co się zaś tyczy Litwy - wyjazd można uznać za udany. Mam po nim następujące myśli podsumowujące:
1. Zgodnie z tym co napisałam ostatnio na każdych rozjazdach dróg mogłam zobaczyć kapliczkę albo krzyż. Dodatkowo, parafrazując Wojtka Malajkata, każdą wieś i miasteczko należałoby ochrzcić nazwą Krzyżowice, Krzyżanowice albo Krzyżowiec. "Krzyżowice wzięły swoją nazwę od krzyży. Są dwa. Jeden przy wjeździe, drugi przy wyjeździe...".
 




2. Chyba nagrzeszyłam brakiem znajomości różnicy miedzy dobrem i złem albo "nie czyniłam dobra przez tchórzostwo i małoduszność" za co trafiłam do piekła dantejskiego. 

Tych nędznych, którzy żyjąc tak jak zwierzę, 
żywi nie byli nigdy, nagich potem 
rój os i wielkich much w obroty bierze. 
Krew się mieszała ze łzami i potem 
i kreśląc twarze, lała się pod nogi, 
gdzie wstrętne glisty żarły ją z powrotem. (Dante Alighieri, Piekło, Pieśń III, 64-69).

Wypisz wymaluj, mój rajd po Litwie! Tak to jest, jak się ma za towarzysza jusznicę deszczową, ślepaka pospolitego i bąka bydlęcego. (Jakby komuś było mało, to do tego sympatycznego tria dołączały ochoczo komary, meszki, mrówki i pokrzywy).
3. Z drugiej strony chyba dostąpiłam wniebowstąpienia i już za życia przelazłam jedną nogą nad ogrodzeniem Raju (mając w sobie mały pierwiastek Włóczykija mam lekką awersję do wchodzenia przez główne bramy). Powiem tak: jeśli ktoś z Was wybiera się na Litwę, to koniecznie musi się skierować w stronę Troków. Tam, przy ulicy Karaimų (Karaimskiej) stoi niepozorna restauracja Senoji kibininė, która serwuje kartacze, bliny i kołduny, które były przyczyną (nie tylko) moich orgazmów gastronomicznych. Szczerze polecam!

Na razie tyle. Jednak już zastanawiam się co dalej...
Ci vediamo!

wtorek, 3 lipca 2012

PRZERWA WAKACYJNA (i ostrzeżenie przed piekielnym PKP)

Swego czasu byłam na niezwykle ciekawej konferencji o diabłach i ich miejscu w kulturze. Sporo się wtedy dowiedziałam, m.in., o postaci diabła w literaturze rosyjskiej, o demonicznej stronie paleontologii (rewelacyjny referat dr PhD Eleny Yazykovej z Rosyjskiego Centrum Kultury i Nauki w Polsce!), o diabłach Tadeusza Nowaka oraz o wizerunku diabła (i pomniejszych diabełków) w teatrze Polskim. Dodatkowo dowiedziałam się również jaka jest różnica pomiędzy czortem, biesem i niedotykomką szarą. 

Przy okazji warto wiedzieć, że są miejsca gdzie szczególnie jesteśmy narażeni na działanie biesów i czortów. Są to: 
- poddasza 
- piwnice 
- miejsca przed i za piecem (nie wiem, czy piekarnik albo grill ogrodowy też się liczy)
- stodoła 
- chlew
- granica wioski 
- drzewa nieczyste (m.in. : suche wierzby, grusze i orzechy)
- jaskinie
- jamy
- pustkowia
- gęstwiny leśne 
- bagna 
- oczka wodne
- wiry
- mosty
 a także
- skrzyżowania i inne rozwidlenia dróg (ponieważ człowiek wtedy się waha, a przez to staje się łatwym celem dla sił piekielnych. Dlatego na rozstajach tak często stawiano krzyże i kapliczki, dla złagodzenia działania Złego).
Wynika z tego, że najlepiej w ogóle nie wychodzić z domu, a i w obrębie domostwa warto mieć się na baczności. Jednak patrząc na rozkład PKP zaczynam podejrzewać, że siły piekielne porzuciły dawne siedliska i zainteresowały się polską koleją i połączeniami wakacyjnymi. Na litość! Żeby z Ełku móc dojechać do Białegostoku jedynie połączeniem 15godzinnym z dwoma przesiadkami? To jest granda! (Dla porównania trasa samochodowa pomiędzy tymi miastami wynosi 108 kilometrów i można ją przejechać w godzinę 44 minuty). Pociąg z Katowic do Lublina jedzie przez Warszawę. I inne tego typu kwiatki... Nic tylko uzbroić się w wodę święconą i modlić do św. Iwana Kupały (jak to powiedziała wspomniana pani doktor Elena Yazykova). 

Życzę więc wszystkim włóczykijom i włóczynóżkom dużo cierpliwości i bezpiecznych rozwidleń dróg, tym bardziej stacjonarnym wakacjowiczom spokoju, a wszystkim - udanego wypoczynku i dobrej pogody! I nie zapomnijcie przysiąść na chwilę, przed wyruszeniem w podróż.

ArrivederLa e buon viaggio!

Kolaż 106.

czwartek, 28 czerwca 2012

"Książki? Wielu moich przyjaciół jest ksiażkami..."

...a raczej - pochodzi z książek. Inna sprawa, że chyba cierpię na jakąś dewiację literacką, bo wszystko kojarzy mi się z czymś, co kiedyś czytałam. ("A czy nie powinno być odwrotnie?" pyta dalej Kathleen Kelly z "Masz wiadomość"). Jest to u mnie wręcz chorobliwe i niemożliwe do powstrzymania.

Wspominając w rozmowie kolegę z czasów szkolnych odruchowo przyrównuję go z wyglądu i zachowania do Severusa Snape'a, a patrząc na nadciągającą burzę mimowolnie zaczynam nucić "Metamorfozę" Stachury, zaczynające się od gardłowego: 
Góra
chmury pękały czarne
coraz czarniejsze 
jakby koni frygijskich groźne tabuny 
aż grom 
przeszył obraz nie dokończony jeszcze
(...) 
I tak dalej, w ten deseń.

Natomiast wchodząc np. do kościoła Mariackiego w Katowicach (po raz pierwszy mimo iż studiuję w jego bliskim sąsiedztwie od czterech pełnych lat, o ironio) od razu zostaję w duchu zasypana cytatami z "Katedry Marii Panny w Paryżu" tudzież, jak kto woli, z "Dzwonnika z Notre Dame" Hugo. W głowie płoną mi wyraźnie, jaskrawymi, drukowanymi literami cytaty, między innymi mój ulubiony, pochodzący z księgi jedenastej (rozdział pod tytułem "Trzewiczek"):
- (...) Gdybyś wiedziała, jak ogromnie cię kocham! Jakim sercem jest moje serce! Jak zaparłem się wszelkiej cnoty! Jak rozpaczliwie zaparłem się samego siebie! Ja, uczony - drwię z nauki; ja, szlachcic - hańbię nazwisko; ja, ksiądz - z mszału czynię poduszkę dla lubieżności, w twarz plwam Bogu memu! Wszystko dla ciebie, czarodziejko! Żeby stać się bardziej godnym twojego piekła! (...)
(Ach ten słodki, mrrroczny romantyzm XIX-wieczny!) Jednak na tym nie koniec. Nawet zwykłe przejście obok mydlarni staje się pretekstem do wspomnienia książki "Fight Club" i usłyszenia w uszach głosu, który przekonuje, że "z wystarczającą ilością mydła można wysadzić wszystko". (Pan Da reaguje na to niezwykle entuzjastycznie i rozpaczliwie namawia mnie, żebyśmy jednak weszli do sklepu).

Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Czy to już objaw szaleństwa, czy cecha charakterystyczna zapalonych czytelników i czytaczy. Tak czy siak, ze zgrozą stwierdzam, że lista książek do przeczytania drastycznie mi się wydłuża zamiast kurczyć. "Witches abroad" Pratchetta stoi zaczęte-nieskończone. "Czary i czarty polskie" Tuwima stoją na mojej półce podręcznej i czekają na cichy, samotny wieczór, kiedy to zasiądę wygodnie w skupieniu (i z kieliszkiem wina) żeby poświęcić im całą uwagę. Zamiast kończyć "Narrenturma" Sapkowskiego kupiłam "Kolor Purpury" Walker, którą pochłaniam, mimo iż zmuszam się do dawkowania sobie tej przyjemności. Wczoraj w antykwariacie dorwałam "Antropologię kulturową" którą koniecznie muszę przeczytać, a jeszcze czeka na swoją kolej "Trium owiec" Leonie Swann czyli druga część owczego kryminału filozoficznego. 

Tyle książek - tak mało czasu. Z rozpaczą dorabiam więc kolejne zakładki (także dla Krewnych I Znajomych Królika) i czekam na zmiłowanie... w sumie nawet nie wiem kogo. W takim razie "kieruję tę modlitwę do dowolnego boga, który w tej chwili słucha" jak mawiają mieszkańcy Świata Dysku. 
Zakładka dla taty, z jednym z jego ulubionych cytatów

Zakłada zrobiona dla Mamusi Muminka


Zakładka dla pewnego... mrukliwego miłośnika filmów :)


wtorek, 12 czerwca 2012

kiedy w(y)padniesz miedzy kawki musisz krakać tak jak one

Znowu się zaczęło. Myślałam, że w tym roku mnie to ominie bo to już połowa czerwca (jakby nie było - późno), ale jednak nie - oto znowu jestem świadkiem niefortunnych pierwszych ptasich lotów.

Tak się jakoś składa że moje podwórko wyjątkowo upodobały sobie kawki. Tak się utarło, że gołębie nie za bardzo nas lubią (ciekawe dlaczego?) ale kawki gniazdują w moim sąsiedztwie bardzo chętnie (podobnie jak koty i jeże, ale to oczywiście trochę inna partia). Powiem szczerze, że bardzo fajne z nich ptaszyska. Może nie wyglądają na specjalnie mądre, ale są wbrew pozorom bardzo cwane i sympatyczne, z tym swoim śmiesznym chodem i ciekawskim spojrzeniem. Naprawdę - zabawne z nich stworzeniach. 

Dwa dni temu od pracy odciągnął mnie kawczy lament. Zbiorowym krakaniom nie było końca, więc od razu wiedziałam co się święci. Zajęłam stanowisko obserwacyjne, najpierw przy oknie, potem na balkonie. Nie pomyliłam się. 

Jak co roku znalazła się jakaś ofiara losu, która albo za bardzo zawierzyła swoim zdolnościom albo po prostu miała zwyczajnego pecha i wyleciała z gniazda, na łeb, na szyję i na złamanie dzioba, że się tak wyrażę. Pokurcz dreptał pod murkiem okalającym plac przedszkolny tłukąc od czasu do czasu skrzydłami, a rodzice, wujostwo, starsi kuzyni a pewnie i dziadkowie siedzieli na gałęziach i siatce ogrodzenia i darli dzioby ile sił w kawczych płucach. Przez dłuższą chwilę przypatrywałam się całej scenie i w końcu postanowiłam interweniować. Znowu...

Jakieś trzy lata temu przyniosłam jedną taką ofiarę do domu, a raczej na balkon, żeby jej nic nie zeżarło. Ofiara okazała się mieć charakter godny dezertera, bowiem trzy razy spadała ze wspomnianego balkonu do ogródka pod nami jak przystało na nielota-kamikadze. Za trzecim razem straciłam cierpliwość i machnęłam ręką. Niech sobie siedzi w krzakach, skoro taka uparta. Z tego co potem widziałam łaziła po podwórku ale nie wiem co się z nią ostatecznie stało. 

W zeszłym roku znalazłam dla odmiany porzuconego nieszczęśnika, nad którym nikt nie krakał, więc łatwo było się domyślić, że rodzinka spisała go na straty. Nie było to specjalnie zaskakujące, bo maleństwo zachowywało się wyraźnie dziwnie, przekręcało na grzbiet przy machaniu skrzydłami i waliło dziobem w chodnik, więc niewiele myśląc razem z mamą wpakowałam ptaszysko do torby i zaniosłam do weterynarza, na drugi koniec miasta. Bardzo miły pan weterynarz kawkę obejrzał i stwierdził, że niestety nic już ze stworzenia nie będzie, bo jakiś wirus czy inna bakteria mu stawy wyżera, więc jedyne co mógł zrobić, to zakończyć cierpienia sieroty. Był to dla mnie bardzo niemiły kubeł zimnej wody i do dzisiaj czasami sobie o tym myślę. 

W tym roku stałam więc na balkonie i oceniałam sytuację. W końcu podjęłam decyzję, ubrałam buty i wlazłam za ptaszyskiem do opuszczonego, nieużywanego nigdy śmietnika i wyciągnęłam je z chwastów. Przejście przez płot nie wchodziło w grę, ale kawka okazała się być na tyle mała, że wspólnymi siłami przecisnęłyśmy ją jakoś przez jedno z większych oczek siatki, żeby jej w nocy koty nie znalazły. Ukryła się pod uschniętym bzem. 
Dzisiaj rano obudziło mnie krakanie. Cała rodzina wespół w zespół z pokurczem łaziła po podwórku przedszkolnym, bezpiecznie za siatką i polowała na robale.

Byłaby z tego piękna metafora w opowieści o dorastaniu, wchodzeniu w dorosłość i zaczynaniu nowego życia. Ale po co...?

Fino alla prossima volta.

Kolaż 094