sobota, 24 grudnia 2011

alfabetyczne i gorące życzenia dla wszystkich Dobrych Duchów roku 2011

To już moje drugie "blogowe" Święta. Nie mogę się nadziwić, że ten czas tak szybko przeleciał. Był i znikł, jak płatek śniegu na wełnianej rękawiczce. Część znajomych czmychnęła za horyzont i częściej lub rzadziej daje znać o swojej obecności, ale i ja nie jestem bez winy, odzywając się być może zbyt rzadko. Z tej grudniowej okazji ślę w nieograniczoną przestrzeń internetu życzenia dla tegorocznych dobrych duchów, które były mi szczególnie bliskie. W kolejności alfabetycznej chciałabym wyściskać i podziękować: 

Milczącej Ani G. - która jest moim cichym (i zawsze pięknie ubranym) przeciwieństwem, które rzadko się odzywa, ale jak już to robi, to zawsze mądrze. Powinnam się od Ciebie uczyć!

Czarownicy od Goździków - bo ja mam słabość do czerwonych goździków od ciebie! Obyśmy jak najwięcej razem śpiewały i przetrwały wszystkie dramatyczne dramaty. 

Przyczajonej i Ukrytej Justynie - która w okrutny sposób nie dała się wycałować przed końcem roku. Najbliższa okazja - walentynki, bo po sesji. Już Cię mam wpisaną w kalendarz, więc się nie wywiniesz mon chéri. ♥ 

Marcie tudzież Mariszcie Little Russian - która jest najsłodszą panną jaką znam, a przy tym najmilszą i najmniejszą ze wszystkich matrioszek. 

Monice alias Kulinarnej - która od lat jest moją ulubioną babeczką. Dziękuję za "rozjaśnianie mroków". ;)

Paulinie czyli Matce Wszechświata - która niezmiennie od lat zadziwia mnie swoim optymizmem i cierpliwością w tłumaczeniu co jest ptakiem, a co ptakiem nie jest. Oczy śp. Fioła na pewno patrzą na Ciebie z góry! 

Paulinie804 - której nigdy nie spotkałam, a którą znam od lat. Pisz jak najdłużej i oby Ci wena służyła a zdrowie nie opuszczało, moja Droga.  

Ptasiemu Dziubowi - (tak to chyba powinnam odmienić) która dzięki dobrodziejstwom internetu nagle na nowo wskoczyła do mojego życia. Dbaj moja kochana o siebie i o rodzinę, także o fasolkę.

Sabinie Annie - która została moim tegorocznym kolażowym aniołem. (Gratuluję piątki!)

Sybilli - kurcze! Choćby tylko dla Ciebie warto było zakładać tego bloga! I wciąż cieszę się z każdego maila do Ciebie równie mocno, jak z pierwszego. Aaa i jeszcze jedno: Na pohybel Patrzącym i innym Niezdecydowanym Doktorom! 

Zielińskiej - której jędzowatość i subiektywność co krok mnie zaskakuje i zadziwia. Niech żyje Różowy Paranoik! 

A także tym bardziej oddalonym, ale wciąż obecnym: Adamowi Augustinowi, BeastKonoha, Eddiemu, Jonaszowi, Kohaku, Kunie-Kundzie, Maczuczowi, Marcie Cz., Oldze Ch., Pani Ewie, Radkowi, skart2005, Uziemu, Yoasi i całej GrupieMilitarno-Historycznej Berliner Mauer

Na zakończenie specjalne życzenia dla Homka Tofta - który jest najsympatyczniejszym Homkiem jakiego miałam radość poznać. Dziękuję Ci, że jesteś i że pierwszy napisałeś, bo ta "dziwna znajomość" daje mi naprawdę ogromną ilość radości.

Kolaż 248, na specjalne, świąteczne zamówienie Ptasiego Dziuba.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

co ma piernik do wiatraka a sól do wiersza

Pomyślałby kto, że pisanie wiersza albo piosenki, to taka kaszka z mleczkiem. Że człowiek siądzie i napisze bez kłopotów kilka zwrotek, no bo co to za filozofia sklecić kilka rymów? Walnie się trochę miłości, trochę tragizmu, upchnie się razem słowa takie jak "śmierć", "kocham", "nienawidzisz", "łzy", "samotność", "czarny anioł" i "odejście" i będzie miodzio. Jakież to naiwne.

Osobiście zawsze wzbraniałam się przed pisaniem wierszy jako takich. Owszem, miałam jeden mały epizod poetycki przed "erą haiku", jeszcze uczniakiem będąc, ale miało to naprawdę niewiele wspólnego z prawdziwą poezją. Zawsze jak o tym myślę, przypomina mi się scena z Muminków (niestety tych telewizyjnych, nie książkowych), w których Mamusia rozmawia z Tatusiem o jego pamiętnikach:
- Jak Ci idzie pisanie, Mój Drogi? 
- Beznadziejnie. Doszedłem do tego nudnego fragmentu mojej młodości...
- A jaki to okres? 
- Ten w których pisałem wiersze. 
Zaiste, prawdziwe. Mogłabym powiedzieć to samo.

Mając tamtą młodzieńczą porażkę w pamięci, od lat starałam się wystrzegać tej formy literackiej wychodząc z założenia, że świat nie jest gotowy na jeszcze jednego grafomana. Bo nie liczyłam (i nadal nie liczę) na cud i bycie samorodnym talentem, który równałby się Szymborskiej czy Osieckiej. "Nim napiszesz wiersz, pomyśli i zważ, jak dalece słuszny to krok i czy na pewno masz czas, żeby pisać wiersz"*. No to siedziałam i zważałam. Do czasu. Wszystko przez jedną Czarownicę od Goździków, która połechtała moją próżność, uderzyła w czułą strunę kolaborantki artystycznej (o tym kiedy indziej) i bardzo z siebie zadowolona pchnęła mnie w ramiona rytmów i rymów. A przecież obiecywałam sobie abstynencję w tej dziedzinie. Owszem, czasem powiedziałam o sobie per poetka, ale zawsze z przymrużeniem oka albo lekką nutą kpiny i autoironii. Nie zamierzałam nigdy aspirować do tego miana.

Przede wszystkim dlatego, iż zawsze wychodziłam z założenia, że jak coś robić, to robić to dobrze, od początku do końca. Żadnej fuszerki i kłapania trzy po trzy. Nigdy nie chciałam się zniżać do tandety (jakiej niestety pełno ostatnimi czasy w internecie), szczerze wierząc, że jeśli być poetą, to być Poetą jak Leśmian, Przybora czy Pawlikowska, a skoro do nich nawet w ułamku nie dorastam, to nie warto zaczynać. No ale jednak dałam się Wężowi skusić i usiadłam nad wierszoklectwem po raz drugi w życiu, tym razem z większą rezerwą i ostrożnością. Prawdę mówiąc zabierałam się do tego jak pies do jeża, ale w końcu się udało. Nie jest to duże dzieło, raczej miniaturka, którą należałoby w przyszłości rozszerzyć, poprawić, polepszyć, przerobić...

Po haiku mam bardzo duży lęk do obszerniejszego pisania czegokolwiek. Lubię długie formy literackie, ale porównując moje teksty na przestrzeni lat można zauważyć, że zdania stały się chyba dużo bardziej ascetyczne, pozbawione zbędnych (?) ozdobników, a także zredukowały się ze zdań wielokrotnie złożonych do zdań, prawdę mówiąc, prostych. A czy nie powinno być odwrotnie?
Tak ciężko utrzymać dobry ton i nie przesadzić. To jak z dosalaniem zupy. Szczypta uwydatnia smak, sprawia, że staje się bardziej wyrazisty. Ale jeśli człowiek przesoli, to jedynym wyjściem z tej sytuacji jest dolanie wody, a przecież ile można tej wody dolać bez rozmycia innych smaków? Może jednak lepszy jest niedosyt niż przesłodzony (a raczej przesolony) nadmiar?

Czekam teraz na czary tej drugiej Czarownicy, od Goździków Czerwonych. Wrzosowata na razie zakończyła swoje zmagania, ale już po cichu myśli nad następnym wierszydłem licząc, że może być tylko lepiej. Do czego to doszło...
Ci vediamo!

Kolaż 236

* "Uno momento mortis" – Grzegorz Turnau

piątek, 2 grudnia 2011

nie całkiem na poważnie o kobietach, część 2

Rok temu mniej więcej (a nawet więcej niż mniej) pisałam o kobietach i o śniegu. W ciągu ostatnich 12 miesięcy zdążyłam jednak przeanalizować problem kobiecego wizerunku głębiej, co nie znaczy, że mniej żartobliwie (przynajmniej taką mam nadzieję - mnie osobiście to wszystko niezmiernie bawi). 

Zastanówmy się jakie elementy składają się na współczesną kobietę, w dowolnym przedziale wiekowym? Pomińmy kwestie biologiczne (sama znam kilku facetów, którzy posiadaliby rozmiar miseczki większy niż co poniektóre panny. Natomiast to, co Joanna Bartel określiła jako "Międzyzdroje" pominę do czasu, kiedy Światowy Spisek Szowinistów i/lub Feministek nie odda kobietom chat menstruacyjnych - daru takich cywilizacji jak np. plemię Arapeshów. Ale nie o tym miała być mowa). Uściślając: co składa się na wizerunek współczesnej kobiety? Odpowiedni "ubiór główny", na który składa się czasem sukienka lub spódnica (panowie - to jednak jest różnica), obowiązkowa torebka, a także dodatki. O tych ostatnich, czyli o włosach, makijażu i biżuterii nie zamierzam mówić. Obecna moda udowadnia, że coraz trudniej jest na podstawie tych elementów rozróżnić przedstawicielkę płci pięknej od reprezentanta płci brzydkiej. Szczerze mówiąc metroseksualizm to dla mnie choroba, siejąca spustoszenie w męskich szeregach. Jakim prawem określamy takiego delikwenta używając słów "ładny", "śliczny" albo "piękny"? I co gorsza - jakim prawem ten facet wygląda lepiej ode mnie!? Ech, gdzie ci mężczyźni? (Przystojni - nie ładni!).

Można więc powiedzieć, że wizerunek kobiety (na razie, bo nie wiadomo, czy w przyszłym roku te dane nie będą już nieaktualne) składa się: 
- torebka 
- buty na obcasie
- spódnica (oraz wiążące się tą kategorią: )
- rajstopy. 
I na tych elementach, pragnę skupić teraz uwagę. 

Torebka, a raczej torba lub też torbiszcze (jest w ogóle takie słowo?). Zauważyłam, że często im drobniejsza i bardziej niepozorna istotka, tym więcej taszczy w swej podręcznej torebce. Oficjalnie torebka ma służyć do dopełniania stroju oraz przechowywania rzeczy najważniejszych. W rzeczywistości jest podręcznym sejfem i magazynem, w którym nie obowiązują żadne prawa fizyki. Piotr Bałtroczyk przekonywał, że kobieca torba nie służy do tego, żeby w niej coś znaleźć, ale żeby wszystko w niej było. Przeprowadziłam małą sondę wśród znajomych niewiast i udało mi się potwierdzić tę teorię. W torbie przeciętnej studentki znajduje się bowiem: 
- komplet śrubokrętów i obcęgi 
- latarka kieszonkowa
- termofor 
- skalpel (czyżby inspiracja "Światem według Garpa"?)
- zestaw "na wszelki wypadek" (opatrunek wojskowy, scyzoryk i zapałki)
- lewa (lub prawa) męska skarpetka
- rajstopy niewiadomego pochodzenia 
- ładowarka do komórki, której szuka się po domu od tygodnia
- mały kotek
Powyższy zestaw dziwów nie obejmuje rzeczy "normalnych", jak książki, kosmetyczki, telefony i pęki kluczy "wielkości głowy dziecka". Zwykło się przyjmować, że taka torebka waży od 4 do 7 kilo, tak dodam w ramach ciekawostki. 

Buty na obcasie - moje nemezis. Odkrywam w sobie jednak pewne pokłady sadyzmu i "małpiej wrednoty", obserwując jedną czy drugą miłośniczkę dużych wysokości, która chybotliwie kroczy (a raczej drepcze) po torze przeszkód polskich chodników, wybrukowanych kostką skwerów, ulicznych kratek odpływowych i szyn tramwajowych. Co zabawne, nie każdy wie (ale i ja o tym do niedawna nie wiedziałam, przyznaję się bez bicia), że buty na zbyt dużym obcasie przestają być przez nas podświadomie postrzegane jako seksowne. To kwestia wymiarów. Z jakiegoś powodu oko ludzkie woli spoglądać na nogi dłuższe, jednak jest to zawsze w ramach pewnej proporcji, która wynosi 5% normy danego wzrostu. Innymi słowy mając przykładowo 165 cm wzrostu wystarczy obcas na czterocentymetrowym obcasie, by nogi wyglądały na odpowiednio długie. I jak tu się nie cieszyć widokiem żyraf z przerostem 15%?

Sukienka/Spódnica - dziwi mnie, że kobiety bez walki zrezygnowały z tej zdobyczy kultury, jaką jest "kiecka" i zamiast tego przejęły od samców noszenie "nogawek". Nawet jedna z pracownic mojego uniwersytetu zagrzmiała kiedyś z podwyższenia: "Drogie panie! Noście spódnice! Wszak to nasza największa broń. W spódnicy każda baba wygląda jak kobieta!". I trzeba przyznać, coś w tym jest. Niestety, noszenie spódnic, a zwłaszcza zimą, wiąże się z niezbyt miłym obiektem, jakim są : 

Rajstopy. Osobiście do rajstop jako takich nic nie mam. Ale trzeba przyznać - nie ma nic bardziej komicznego (może poza gołym facetem w skarpetkach) niż kobieta wciągająca na siebie rajstopy w zaciszu swego buduaru. Takich akrobacji nie powstydziła by się spora gruba cyrkowców, akrobatów i tancerzy z parkinsonem. A nawet najlepsze naciągnięcie nie da nic, bo prędzej czy później nastąpi nieuniknione zsuwanie się. Dlatego postuluję o powrót do korzeni seksapilu i odkurzenie w szafie niepamięci wspaniałego wynalazku jakim są pończochy. Bo i owszem - pełnią dokładnie tą samą funkcję, co rajstopy. Są droższe. Bardziej przewiewne. I też się zsuwają. Ale na bogów...! O ileż seksowniej wygląda ich wkładanie!

Przypatrując się temu (mówiąc delikatnie) "lekko" przydługiemu wywodowi, można utwierdzić się w przekonaniu, że kobiety muszą być z Wenus. Nic nie jest tak dziwne jak niewiasta, która męczy się w butach na obcasie, rozróżnia spódnicę od sukienki i nosi młotek w torebce. Ale z drugiej strony - czy to wszystko nie ma jednak pewnego uroku? No i panowie, co macie innego do roboty, poza kochaniem nas za nasze dziwactwa?

sobota, 26 listopada 2011

"wzorem są dla mnie misie, nie chce mi się"

No i jednak pomimo starań i dokładnie przeprowadzonej defensywy, poległam pod naporem listopadowej niechęci. Kolorowy do tej pory świat zszarzał i stał się miejscem nieprzyjemnym dla takich Zuziaczków jak ja, z uporem wypatruję więc śniegu i porządnej zimy. Paradoksalnie zima jest dla mnie czasem o wiele bardziej wesołym i kolorowym niż końcówka listopada. Zwłaszcza grudzień ma w mojej opinii nieodparty urok w postaci kolorowych światełek i barwnych ozdób na wystawach sklepowych. Tak, tak, wiem - głoszę herezję, "światowa globalizacja i obdarcie świąt z sacrum", już to słyszałam... Nie zmienia to jednak faktu, że okres przedświąteczny jest dla mnie o wiele bardziej interesujący niż listopad. No właśnie - wyjrzyjmy za okno... A fuj!

Pomijając moje biedne podwórko, rozkopane jeszcze w czasach zapomnianych już miesięcy letnich, co rani moje zmysły estetyczno-ekologiczne oraz zamiłowanie do ciszy, to cierpię dodatkowo na całkowity zanik formy psychiczno-fizycznej. Innymi słowy - komplet niepowodzeń. Czuję, że wzorem są dla mnie misie i marzy mi się jakaś ciepła gawra. To strasznie deprymujące, ale naprawdę wolałabym pójść w ślady niedźwiedzi albo muminków, wypchać sobie brzuszek igliwiem i przespać cały ten niesprzyjający niczemu czas, żeby obudzić się w bardziej przyjemnych warunkach!

Tymczasem męczą mnie hałasy budowlańców, których larmo jest wprost-proporcjonalne do tempa pracy oraz studia. Dobija mnie zwłaszcza poranne wstawanie i wracanie po zmroku. Przez to wszystko przysypiam w autobusach i z trudem utrzymuję głowę w pionie na zajęciach, choćby były nie wiem jak interesujące (i mówię to bez ironii). Po prostu ciągle bym spała! Szukam materiałów do pisemnej pracy zaliczeniowej - oczy mi się kleją, przeglądam internet w poszukiwaniu ilustracji do zamówionej kartki - głowa mi się kiwa, zabieram się za tłumaczenie nowego haiku na włoski - ziewam jak mały krokodyl, czytam tekst o Arapeshach na najbliższe zajęcia z antropologii - ach, wolę nie mówić...
Znacie te małe, kolorowe plamki, które pojawiają się przed oczami na chwilę przed zaśnięciem? Prześladują mnie od ponad tygodnia i latają za mną krok w krok, nie ważne ile bym wcześniej nie spała i ile hektolitrów kawy bym nie wypiła.
Chociaż może to i lepiej, że reaguję na te mgły i szarości w taki, a nie inny sposób. Mogłam cierpieć jak co poniektórzy na doła wielkości kanionu i bez powodu płakać na przystankach. Bo wbrew pozorom nie opuszcza mnie dobry nastrój. Nadal potrafię biegać z tubą plastyczną na ramieniu, który "dziwnym trafem" przypomina mi bazukę i krzyczeć "KA-BOOM!", albo grać na przerwach w "Tylko Pytania". Jednak po tych krótkich wybuchach nagłego ożywienia i optymizmu znowu dopada mnie zmęczenie.

Staram się jakoś pełznąć do przodu w przeświadczeniu (szczerym przeświadczeniu), że wszystko jest w porządku. Odpukać - Krewni i Znajomi Królika są zdrowi, w życiu jakoś się klei i trzyma, prezenty gwiazdkowe praktycznie są już skompletowane, więc nie grozi mi Szał Dnia Przed, sesja powoli straszy, ale jest jeszcze daleko, więc nie trzeba się w panice łapać za głowę tylko powoli robić swoje, a Ptasi Dziub ma dobre wiadomości (a propos - wypijmy za Nowe Stworzenie Boże!). Innymi słowy - pięknie jest! 

Tylko skoro jest tak pięknie, to czemu tak cholernie chce mi się spać??? 

kolaż 245, jeszcze nieprzetłumaczony z racji.... ZIEW...! senności i lenistwa

środa, 16 listopada 2011

pierwszy śnieg czyli w Katowicach z nieba spadają anioły

Dzisiaj zaczęła się moja zima - ogłaszam to oficjalnie na forum publicznym. Wychodząc z autobusu o 7.49 w szarość zimnego poranka stwierdziłam, że oto z nieba pada pierwszy tegoroczny puch. Jak co roku pomyślałam życzenie i ucieszyłam się jak dziecko na ten widok. Oczywiście jak łatwo się domyślić, chwilę po tej krótkiej i raczej nieśmiałej pruszynce nie było śladu. Nawet nie została najmniejsza mokra plamka na chodniku. Ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Uwielbiam świeży śnieg.

W sumie to jest niewyjaśnioną tajemnicą, dlaczego tak a nie inaczej reaguję na to zjawisko pogodowe. Nie zmienia to jednak faktu, że mogłabym na niego patrzeć godzinami. Dlatego na zajęciach z estetyki (godzina ósma zdecydowanie nie jest korzystna do rozważań na jakikolwiek temat) pilnie śledziłam pojedyncze płatki fruwające za oknem. A za rzadką zasłonką puchu - anioły. 

Tym razem to nie metafora, tylko najprawdziwsza prawda i "fakt autentyczny", jak mawia mój dalszy znajomy.
Z okien głównej sali wykładowej oraz kilku salek ćwiczeniowych widzę boczną ścianę Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, która (jak twierdzi Homek) jest "urzędniczością zwizualizowaną" i kwintesencją "odhumanizowanej architektury publicznej". Osobiście mam swoisty sentyment do tego budynku, a w ciągu trzech pełnych lat życia z tym urzędem po sąsiedzku, przyzwyczaiłam się i do kanciastych orłów, i do panów krążących czasami po dachu, i do tych dwóch aniołów, które zadomowiły się nad kolumnami. Z tymi ostatnimi nawet się zaprzyjaźniłam na tyle, żeby zaprosić je do siebie.

Anioły z Urzędu
W ten sposób powstały takie haiku jak: 
zawieja śnieżna
nie widać już urzędu
ani aniołów
albo takie, dzisiejsze:
pierwszy lekki śnieg
- anioły się zerwały
ze ścian urzędu?
Właściwie nie wiem skąd u mnie to zrównanie aniołów ze śniegiem. Może to kwestia podświadomego skojarzenia śniegu z czystością (a dalej to już logiczne). Może to być także zwykłe przeniesienie obrazu, który tak często widuję przez okno w czasie zimowych zawiei. Nie wyjaśnia to jednak mojej miłości do śniegu i pewnego rozerotyzowania tego obrazu śnieżnych aniołów, które w mojej wyobraźni tak chętnie chwytają w ramiona młode dziewczyny, by później zniknąć jak śnieg (chociaż nie zawsze). Angelologia zna takie przypadki...

Kolaż 243
 Może więc należy otworzyć okno i z pełnym przekonaniem zanucić: 
Niechaj przylecą młodzieńce,
Niech mię pochwycą za ręce,
Niechaj odciągną od ziemi,
Niech poigram chwilkę z niemi.
Może przylecą. Swoją drogą ciekawe jak Dziaduniowi Adasiowi spodobałaby się ta śnieżna wizja? Ale on nie ma już nic do gadania.

piątek, 11 listopada 2011

z Napoleonem krótka dyskusja o miłości

Mówi się, że "dzieci i ryby głosu nie mają". W sumie zabawne, że do tego grona "milczących" nie dolicza się jeszcze nieboszczyków. W końcu to oni milczą jak grób, czyż nie? Ale nie zawsze tak jest. Bardzo często te cmentarne cwaniaczki mają wiele do powiedzenia, nierzadko na temat rzeczy bardzo ważnych. Ot, na przykład taki Napoleon I (1796-1821) niby nieobecny, a patrzcie go, jak się wypowiada w księdze aforyzmów: 
Bluszcz tuli się do pierwszego drzewa, jakie napotka; oto pokrótce historia miłości. 
Pięknie, nieprawdaż? Takie romantyczne i pasujące do jesiennych smuteczków. Ja jednak, jako typowa styczniowa koza, wiecznie uparta i idąca na przekór, muszę się nie zgodzić z wyrażoną powyżej opinią. 

Dla mnie jest to historia zauroczenia, trochę tylko zbliżona i podobna do fanatycznej "pierwszej miłości". Kurczowe uczepienie się wybranka, tego "pierwszego napotkanego", wręcz rozpaczliwe, bezkrytyczne, na przekór dzielących różnic, które trwa czasem kilka lat, a czasami rok albo krócej (zależnie od warunków).

A czym jest miłość, taka prawdziwa? Na pewno nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Miłość to nie krzesło, które można łatwo poznać, opisać, a w końcu zdefiniować i wpisać do słownika. Zresztą, każdy ma własną definicję. Czym dla mnie jest? 

W drodze z Tychów do Katowic, na trasie autobusu linii 1, tuż przy drodze stoi sobie drzewo. A właściwie nie jedno, tylko dwa drzewa - sama jednak myślę sobie o nich, jako o jednym organizmie, tak blisko ze sobą żyją. Jest to młody jeszcze, ale już solidnie wyrośnięty dąb (dzielny i odważny młodzieniec) oraz niewiele młodsza od niego brzózka, grzeczna i skromna. (Swoją drogą to bardzo polski zestaw drzew, prawda? Niezwykle patriotyczna para). Drzewa te stoją obok siebie od tak dawna, że gałąź dębu zdążyła już mocno zrosnąć się z pniem brzozy. Wygląda to zupełnie tak, jakby obejmował ją ramieniem. 
Czy nie jest historia "lepszej" miłości? Wynikającej z długoletniej przyjaźni i pragnienia bycia ze sobą pomimo różnic, dostosowania się do nich oraz "zgrania" charakterów? Czy to nie jest trwalsze i lepsze, niż bluszczowe uczepienie? (to dobre słowo). Ale to tylko moja opinia, nie trzeba się z nią zgadzać. 

A tak na zakończenie - krótka "bajka o drzewku miłości", w 119 sylabach i 7 kolażach, którą dawno, ale nie aż tak dawno temu zrobiłam dla pewnej Joanny, o złamanym serduchu. Bo czasem miłość się kończy, ale nie zawsze jest to końcem wszystkiego, jak się nam wydaje. 
Do następnego razu! 


środa, 2 listopada 2011

listy (o alkoholu) oraz liście, czyli smuteczek jesienny

Słowem wstępu - cytat z listu do przyjaciela: 
>>Wino piją ludzie szczęśliwi. A w każdym razie mniej nieszczęśliwi niż ci, którzy piją wódkę. Wino pije się po to, żeby rozjaśnić życie. Wpiąć kolorowe pióra we włosy. Rozkręcić karuzelę psychiczną. Albo, po prostu, uzupełnić biesiadę. Ucieszyć żołądek i rozśmieszyć kelnera zamawiając na przykład "Nuits St. Georges - 57", które jest rocznikiem fatalnym. W każdym razie wino piją ci, którzy lubią żyć. Wódkę piją ci, którzy chcą stracić przytomność.
Dlatego właśnie uwielbiam wódkę i nienawidzę wina.
— Agnieszka Osiecka "Rozmowy w tańcu"
To chyba tłumaczy, dlaczego mam dzisiaj taką ochotę na kielonek czystej albo na kieliszek różowego, półsłodkiego wina i nie umiem się zdecydować na co bardziej. Ale to tylko takie czcze rozważania, bo w domu nie ma ani jednego ani drugiego, mogę więc sobie tylko rozmyślać. <<
~~
No właśnie. Teoretycznie już powinnam wyjść z tej huśtawki, ale jakoś się nie składa. Wciąż się bujam między złym humorem a dobrym, między kielonkiem a kieliszkiem, ostatnio chyba jednak z przewagą tego pierwszego. A tu nic. Wypośrodkować się człowiek nie potrafi, więc siedzi o suchym pysku niezdecydowany i się dalej kiwa na lewo i prawo. Ale może to i dobrze, bo dekadentyzm listopadowy który mam w perspektywie i bez wódki wygląda wystarczająco ponuro. 

Maczał w tym palce czas zimowy, który zabrał mi kolejną godzinę z i tak już krótkiego dnia (paranoja, żeby o 17 już było ciemno), motyl-żałobnik spotkany na cmentarzu w przeddzień Wszystkich Świętych (piękna dosłowność metafory, nieprawdaż?) i jeden Niezdecydowany Gagatek, który na nowo utrudnia mi życie i chyba świetnie się bawi (albo i nie). Normalnie pocieszyłabym się ładną pogodą, a raczej resztką tego, co z niej zostało, oraz pięknem klonów i jesionów z mojego podwórka. Ale moje magiczne okno już nie przyniesie mi pociechy. Wczorajszy przymrozek ogołocił wszystkie drzewa z resztek liści, a wyglądało to mniej więcej tak. Nie oszczędził nawet brzózki na moim balkonie - stoi teraz goła i macha na wietrze tymi swoimi gałązkami, jakby zaskoczona, gdzie się podziały wszystkie jej liście. Przygnębiające. 

Chyba jednak napiję się wina i spróbuję spojrzeć na to optymistyczniej: 

kolaż 039
PS. Powoli myślę już o zimie. Ona jakoś zawsze łagodzi mi nerwy, stargane listopadem (dopiero drugi... Ale się ten miesiąc wlecze). No zobaczymy. Może w ramach oczekiwania spróbuję ułożyć piosenkę o liściach i listach jesiennych?
Ci vediamo.

niedziela, 23 października 2011

o Włóczykiju oraz o Żonie Pięknej i Żonie Wiernej

Mimo iż w charakterystyce Tove Jansson zostałabym przypisana Mimbli (z całą pewnością i nie ma się tutaj co sprzeczać), to moje serducho zawsze należało do Włóczykija. To chyba normalne. Internet aż roi się od dziewcząt mniejszych i większych, od Bufek, Drobinek Leśnych, Paszczakówien (Paszczaczek?) i innych Migotek, które tęsknie wzdychają za Niedostępnym Panem w Zielonym Kapeluszu. 

Jednak jako Mimbla nie mogę nie usiąść z boku i się trochę nie pośmiać z tego wszystkiego. Bo tak naprawdę Włóczykij może i jest skarbnicą mądrości (sama często przytaczam niektóre jego powiedzonka), jest tajemniczy i doświadczony, ale na litość! - która kobieta tak naprawdę by wytrzymała z facetem, który myśli tylko o tym, jak się dyskretnie ulotnić i ewentualnie wrócić za pół roku?

Bardzo trafnie ujął to Homek w "Listopadzie": 
"Zastanawia mnie dlaczego go podziwiają - myślał Homek poważnie. - Oczywiście, bardzo to wytworne, że pali fajkę. Może podziwiają go dlatego, że idzie sobie i zamyka się. Ale ja też tak robię i nikomu to nie imponuje."
No właśnie. Homki nikomu nie imponują swoją cichością (co najwyżej innymi miłymi cechami). Więc jak to właściwie jest? 

Dla mnie osobiście pan W. jest przykładem irytującego Męskiego Wolnego Ducha, który żadnej babie nie da się złapać, ale i piękną metaforą wolności. A jego sylwetka znikająca we mgle listopadowej jest jednym z najpiękniejszych obrazów jesieni (mówiłam o tym ostatnio). Pewnie dlatego tak często gości na moich kolażach i pojawia się gdzieś w tle moich haiku. Najnowszy kolaż, z numerem 242, jest równocześnie dziesiątym w mojej prywatnej serii z Włóczykijem. Przy okazji jest także pierwszym z Włóczykijowych haiku, przetłumaczonych na język włoski (grazie mille per il vostro aiuto, Marga!). 

Kolaż 242
Tak, gdyby nie Marga i jej nieoceniona pomoc oraz wielka cierpliwość pewnie moje tłumaczenia wyglądałyby dość żałośnie. Chociaż z tego co widzę, nie jest aż tak źle, jak by się mogło wydawać (przy moim malutkim, szczątkowym doświadczeniu z tym językiem, więc nie tracę nadziei). Przy okazji - mówi się, że "tłumaczenie jest jak żona. Albo piękne, albo wierne". Trudno się z tym nie zgodzić, chociaż ja usilnie staram się łączyć urodę z wiernością. Nie zawsze jest to jednak możliwe, co często już z Margą zauważyłyśmy. Co tak naprawdę jest ważniejsze? Poprawność składniowa i dokładne przekazanie słów, czy też uroda danego tekstu wynikająca z powabu języka, połączona jednak z wolną interpretacją tłumacza?

Często się zdarza, że dwa takie same teksty przetłumaczone z innego języka są zupełnie od siebie różne. Jedna pani doktor od teatru z mojego wydziału wygłosiła kiedyś opinię, że "wspaniale jest być Polakiem! Mamy tyle różnych wariatów Szekspira, tyle różnych odsłon Hamleta czy Makbeta, a ci biedni Anglicy muszą się męczyć z tylko jednym, niezmiennym tekstem". Trudno tej pani nie przyznać racji. Jednak wszystko to idzie w dwie strony i nagle rodzi się pytanie: ile pięknych tekstów Jeremiego Przybory nigdy nie ujrzy światła dziennego Ameryki, Francji czy Włoch? Bo jak przetłumaczyć np. "O Kutno"? :
Grudziądzu, Grudziądzu
tyś serce mi zrobił z mosiądzu.
Grudziądzu, okrutny Grudziążku ! –
Uczucie-ś ukrócił w zalążku.
Wydaje się to niemożliwe do wykonania. Z drugiej strony pytanie teoretyczne - czy gdyby Przybora urodził się przykładowo w Anglii i również zajął się pisaniem piosenek, to czy stałyby się one sławne na cały świat, czy też przeszłyby bez echa? Bo technika - techniką, lotny umysł - lotnym umysłem, ale w gruncie rzeczy pewnych zjawisk poza językiem polskim się nie znajdzie. Mnogość neologizmów i możliwości słowotwórczych manipulacji w naszym języku jest praktycznie nieograniczona. Chociaż może nie mam racji. Może znalazłby się angielski odpowiednik np. tych czterech wersów? :
Spójrz, jak ludzie z uczucia wyzuci
niskiej chuci oddają się w ucisk.
Jak łódź chuci ich nieraz wyrzuci
na życia dno - gdzie giną, bo zepsuci. 

W końcu geniusz zawsze będzie geniuszem bez względu na swoją przynależność językową. Ta narodowość może go co najwyżej pchnąć w tym lub innym kierunku. 

Przy okazji chodzi mi po głowie mały projekcik. Marzy mi się mianowicie przesłanie jakiegoś wiersza przez różne kraje, w formie łańcuszka, od tłumacza do tłumacza. Czyli np. z Polski do Anglii, z Anglii do Szwecji, ze Szwecji do Francji, z Francji do Holandii i z Holandii ponownie do Polski. Ciekawa jestem jak bardzo wiersz końcowy różniłby się od wiersza początkowego. Ktoś chętny? :)

Pozdrawiam jesiennie wszystkich Włóczykijów oraz wszystkich tłumaczy i ich żony. Zarówno te Wierne jak i te Piękne. 

piątek, 14 października 2011

"Ojciec chrzestny" kontra "Zmierzch" czyli krótki sąd nad literaturą popularną

Poniższy sąd jest tak naprawdę pracą napisaną na zajęcia z Literatury Popularnej. Nie chcąc pozostać dłużną, zamieszczam wspomnianą wypocinę na łamach dzisiejszego posta. 
Przedmiot rozważań: literatura popularna
Cel: wyrażenie swej opinii, czy książka popularna jest obiektem dobrym i pożytecznym, czy też narzędziem Szatana, działającym w służbie zniszczenia literatury wyższej.
Forma: dowolna
Rozmiar: 1 strona (niewiele, ale można wyjść z założenia, że na więcej to każdy potrafi).
Tak więc, ku ucieszy gawiedzi, na życzenie krewnych i znajomych Królika... 
~~
"Ojciec chrzestny" kontra "Zmierzch" czyli krótki sąd nad literaturą popularną

Motto:
Jak można nazywać kulturą wysoką coś co zwymiotowało, wydaliło, wyrzygało...
wampira ze "Zmierzchu"!?

dr Agnieszka Nieracka

No właśnie? Jak można nazwać coś takiego "kulturą wysoką"? Nie można. Dlatego świetnym posunięciem jest nazwanie tego dziwnego, błyszczącego tworu "literaturą popularną". Teoretycznie rozważania na ten temat powinnam zacząć od podania definicji oraz wytycznych, pozwalających dokładnie sprecyzować temat. Innymi słowy wyjaśnić, czym właściwie jest oskarżony dzisiejszego sądu, czyli wspomniana już literatura popularna. Mając jednak do dyspozycji tylko jedną stronę, pozwolę sobie pominąć tą prezentację. 
Literaturę popularną zna bowiem każdy, kto kiedykolwiek zderzył się z literaturą na tyle, by trzymać w ręce książkę i przeczytać jej zawartość. Na pewno każdy zna również takie określenia jak: literatura brukowa, tandetna, trywialna czy jarmarczna, które należą do zbioru pejoratywnych synonimów literatury popularnej, a której zarzuca się, między innymi: konformizm względem popularnych w danej chwili poglądów społecznych, schematyczność oraz stereotypizację zdarzeń i bohaterów (ze szczególnym uwzględnieniem dzielenia świata na "dobrych i złych"), nie wymaganie od czytelników większego wysiłku intelektualnego w trakcie lektury, a także podleganie modzie i brak ponadczasowości, w przeciwieństwie do książek należących do "zacnego grona" literatury wysokiej i artystycznej. 
Jednak w przeciwieństwie do literatury wysokiej, literaturę popularną w przeważającej większości da się czytać. Literatura popularna jest bowiem dla czytelnika zrozumiała i nie traktuje go jak głupiego robaczka, który wcale nie jest potrzebny w jej istnieniu, tak jak czasami (a nawet bardzo często) czynią "książki wysokich lotów". W końcu najważniejszym elementem w procesie "tworzenia literatury" (nazwijmy to w ten sposób) jest właśnie czytelnik – bez niego książka jest martwa. I to czytelnik poprzez swoje wybory decyduje, czy coś jest literaturą czy też pseudonaukowym bełkotem, przez który przebrnąć się nie da. 
Nie oznacza to, że wszystko, co jest chętnie czytane i co trafia na listę najlepiej sprzedających się książek danego tygodnia, miesiąca czy roku, jest dobre. W literaturze popularnej, tak samo jak w każdej innej dziedzinie, można wyróżnić pseudo-literackie tandetne kicze przesiąknięte marysuizmem (takie jak "Zmierzch" autorstwa Stephenie Meyer czy trylogia Antoniego Marczyńskiego o "niewolnicach miłości"),  jak również powieści ze wszech miar wartościowe (jak "Ojciec chrzestny" Maria Puzo czy uwielbiany do dziś "Hobbit" J.R.R. Tolkiena). Wśród autorów można znaleźć utalentowane osoby piszące z potrzeby serca (jak np. Igor Newerly czy Melchior Wańkowicz), jak i takich, dla których książka jest głównym źródłem zarobkowania, a których można przyrównać do chińskiej fabryki produkującej papierową sztancę (jak chociażby James Patterson). Takie rozstrzelenie tendencji jest normalne i nikogo nie można za to winić. A jeśli nawet, to literatura popularna ma jednak dwa zasadnicze i wiążące się ze sobą plusy, które zdecydowanie pozwalają uznać ją za coś więcej, niż tylko głupiutkie czytadła. 
Wielością gatunków, które obejmuje, literatura popularna ma bowiem dostęp do praktycznie każdego potencjalnego czytelnika. Nie ważne, czy ktoś jest fanem fantasy, horroru, kryminału, a może woli jednak miłosne uniesienia romansu. Każdy znajdzie bowiem coś dla siebie i to zarówno niewyrobiony czytelnik, jak i osoba o wypracowanym guście. Ważne jest bowiem to, że lektura nawet najbardziej trywialnej historyjki, wydrukowanej na marnej jakości papierze w formacie kieszonkowym, może czytelnika zachęcić do sięgnięcia po kolejną książkę, a stąd już prosta droga, do stania się wytrawnym smakoszem literackim. Niekoniecznie od razu znawcą literatury wysokiej, "wydań zbiorowych w skórę oprawnych, w tłoczenia złocone i wielobarwne". Bo wszak to właśnie "średnie półki pełnią służbę właściwą. To jakby ogród warzywny, z którego wybiera się, co trzeba, pichcąc obiad".

~~
Albo, jeszcze krócej: 

Kolaż 171

środa, 5 października 2011

dym z ogniska, Włóczykije i gęsi czyli co jesień robi z Zuzanną

Niektórzy mogą być trochę zawiedzeni moimi ostatnimi wpisami, a zwłaszcza postem z zeszłego tygodnia. Gdzie się podziały haiku i haigi w formie kolażu? Cały liryzm diabli wzięli, można by powiedzieć. To już nie jest świat w 17 sylabach, tylko jakieś nie-wiadomo-co. Tych, którzy tak właśnie sobie myślą i których rozczarowałam zmianami na blogu szczerze przepraszam, ale też zwracam uwagę, że nie samą poezją człowiek żyje, a ponadto "la donna è mobile" - kobieta zmienną jest. (A ja to już chyba w szczególności). Co nie oznacza oczywiście, że porzuciłam haiku i kolaże na rzecz radzieckiego munduru i karabinu Mosin. Nie będę jednak ukrywać, że jestem osobą złożoną i skomplikowaną, łączącą w sobie wiele sprzecznych cech. Niektórym może wydawać się to sztuczne, ale takie nie jest. Zresztą dlaczego w jednym ciele ma siedzieć osoba o tylko jednym, jasno określonym zbiorze niewykluczających się nawzajem cech? Przecież to strasznie nudne!

Tak czy siak, dzisiaj, w ramach "wyrównywania nierówności" na moim małym kawałku internetowej przestrzeni, będzie mowa o jesieni, czyli (dla mnie przynajmniej) jednej z dwóch najpiękniejszych pór roku. Wiele osób nie jest miłośnikami października bo "jesień" to: "zimno, wczesne wieczory, deszcze i w ogóle szaruga. I owszem, listki w trawie leżące są śliczne, ale ile można się gapić na liście?". Ja do tego grona nie należę i wręcz przeciwnie - uwielbiam jesień (oraz zimę, ale o tym kiedy indziej). Nie tylko z powodu drożdżówek Moniki ani herbaty pitej litrami.

Jesień zawsze była dla mnie bardzo płodnym okresem jeśli chodzi o wiersze. Myślę, że to z powodu tej unoszącej się namacalnie w powietrzu nostalgii. Kulinarna pisała ostatnio, że czuje "specyficzny zapach, szczególnie wieczorami. To tak, jakby gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku paliło się ognisko". To właśnie ten zapach dalekich ognisk i suchych liści mam na myśli, mówiąc o nostalgii. I to właśnie on sprawia, że jesienią staję się bardziej rozluźniona i chyba bardziej liryczna. Ale nie ma w tym nic dziwnego. W końcu to jesienią wszystkie Włóczykije odchodzą na południe, a ich zielone kapelusze nikną we mgle wieczornej. Również dzikie gęsi i żurawie odlatujące w dal są moją ulubioną częścią krajobrazu jesiennego. Można polecieć na skrzydłach cytatu i powiedzieć, że wrzesień "na klucz zamknęły żurawie". Ale wolę powiedzieć to sama, w siedemnastu sylabach:
marznę więc marzę
o locie na południe
na grzbiecie gęsi
ale niestety tak się nie da, więc jedynie:
nocami słyszę
jak dzikie gęsi lecą
zjadając gwiazdy 
Miałam okazję obserwować to w minioną sobotę, będąc na ognisku za miastem. Wrażenie było niesamowite. A znikające i pojawiające się na nowo po przelocie klucza gwiazdy pewnie jeszcze na długo zostaną w mojej głowie.

Dlaczego jeszcze uwielbiam jesień? Trudno powiedzieć. Kocyk i kubek z czymś ciepłym do siorbania nie wszystkich przekona, że ta pora roku wcale nie jest taka zła. Tak naprawdę wszystko polega na uchwyceniu nieuchwytnego. Może więc pewnym wytłumaczeniem będą moje dwie nowe prace, jeszcze nieopublikowane w internecie, które nieoficjalnie nazwałam "Bliźniaczkami Jesiennymi". Starsza z bliźniaczek, Siostra Zielona, już swoje przeżyła i ma za sobą pełne uniesień lato. Teraz z niepokojem patrzy przed siebie, obawiając się tego mroku i zimna, przed którym ją wszyscy ostrzegają. Wręcz żółknie od tego niepokoju i pełna obaw powtarza: "jesień i zima / uschną kwiaty i liście / po namiętnościach". W przeciwieństwie do niej, młodsza, Czerwona Siostra, z typową dla młodych osób ciekawością wypatruje jesieni. Czuje przez skórę, że coś się święci i bardzo chce wiedzieć co. "Już się rumieni / dzikie wino za oknem / zakłopotane". Pewnie też chciałaby się zarumienić, biedaczka, tak samo jak te liście. Może jej się uda, kto wie? Bo paradoksalnie kobiety w mojej rodzinie zwykle zakochują się właśnie o tej porze roku, a ja nie jestem wyjątkiem. Więc cóż w tym dziwnego, że czekam na jesień?
A wszystkim innym życzę, żeby tegoroczna jesień była "do przeżycia" i "do polubienia".

"Bliźniaczki Jesienne"czyli kolaż 239 i 240.

wtorek, 27 września 2011

różnica między mężczyzną a kobietą czyli wojownik-teoretyk

Aktualnie noce stają się coraz dłuższe i coraz zimniejsze. Ciemno, człowiekowi nie chce się nic robić, a coś robić trzeba. Książka ciąży w dłoni, telewizor ględzi bez sensu, w radiu same nudy, a spanie po 16 godzin na dobę jest na dłuższą metę... krępujące... Wiele osób sięga więc wtedy po komputer i jakąś grę, która choć powszechnie uznawana jest za niezbyt wdzięczny pożeracz czasu i mózgu grającego, to jednak nie jest wcale aż tak zła, jak o niej mówią oraz ma swoje zalety i uroki. Ja również spędzam ostatnio niektóre wieczory na rozgrywce, przemierzając post-apokaliptyczne obszary Waszyngtonu. Równolegle, mój szanowny ojciec, gra w znaną mi już kontynuację tej samej gry, której akcja rozgrywa się w Las Vegas i okolicach. (Mówię tutaj oczywiście o grach Fallout 3 i Fallout New Vegas). W sumie nie jest to warte uwagi, ale niespodziewanie objawiła mi się znacząca różnica pomiędzy ojcem a córką, lub mówią szczerzej, między mężczyzną a kobietą. 

Najpierw słowo wprowadzenia. Obie wspomniane gry mają tę zaletę, że gracz sam może zdecydować jakim będzie bohaterem. Innymi słowy - czy będzie miłującym pokój zbawcą świata, czy ostatnią łajzą spod ciemnej gwiazdy. W czasie "awansów" na kolejne szczeble doświadczenia można więc rozwinąć umiejętność Handlu, Skradania się czy Materiałów Wybuchowych. Wszystko zależy od subiektywnej woli gracza. Tyle wstępu i teorii. Pora na konkrety. 

Rozmowa z ojcem: 
Tata - Nie wiesz, co trzeba zrobić, żeby zwerbować na towarzysza tą rudą pijaczkę? 
Ja (kiwając głową) - Cassidy? A tak, wiem. Musisz mieć rozwinięty Handel lub Retorykę na 50 lub 75 punktów i wtedy z nią pogadać. 
Tata - Retoryka na 50? Aż tyle? 
Ja (zdziwiona) - Przecież to niedużo... Sama mam Retorykę rozbudowaną na 100. A ty ile masz?
Tata - ....18. 
~~ cisza pełna konsternacji ~~
Ja - Acha... A Handel? 
Tata - ....15. 
~~ ponownie zapada cisza ~~
Ja - To w coś ty władował wszystkie punkty doświadczenia? 
Tata - W Broń Palną. 

No tak. Można się tego było spodziewać. Czy wszyscy mężczyźni tak się zachowują? 
W miniony weekend miałam okazję obserwować to wszystko o czym mówię w naturze, na żywo, na Polach Chwały w Niepołomicach pod Krakowem. Siedząc tam ze wspaniałymi, choć nie do końca normalnymi (w pozytywnym sensie) facetami z Grupy Militarno-Historycznej Berliner Mauer obserwowałam męskie zachowania i doszłam do wniosku, że nie ważne - kozak czy rzymianin, rycerz czy konfederat - faceci są dużymi dziećmi, którzy nigdy nie wyrośli z okresu biegania po parku z patykiem i robienia "ta-ta-ta-ta-ta!". 

Przejdźmy się razem po zdeptanej już trawie Pól Chwały:
Oto po lewej, Konfederaci z Luizjany po raz kolejny tłuką się z (nomen-omen zaprzyjaźnionym) oddziałem "listonoszy", czyli reprezentantami Północy. Jak na razie Południe jakoś ciągle przegrywa, ciekawe dlaczego? Trochę dalej współczesne wojska brytyjskie wbrew prawom historii napadają na nieistniejący już przecież (?) mur berliński, przez co zostają sprani na kwaśne jabłko... porem. (Toż to niehumanitarne i sprzeczne z konwencją genewską!). Idźmy dalej... Przed nami pole minowe, po których z wykrywacze min biega jakaś dama dworu i sądząc po minie, cieszy się, że jeszcze na żadną minę nie wlazła. W tle widzimy Rzymian z XIV legionu, którzy w skupieniu walczą z Gotami, a w tłumie widzów spokojnie przechadza się... Obelix. Asterixa nigdzie nie widać, może przyjedzie w przyszłym roku. Po prawej, Kozak brata się z drugo-wojennym Rosjaninem, który cichaczem polewa pod stołem "małe co nieco", żeby poprawnie przeprowadzić rytuał bruderszaftu. A z boku, trzymając się za ręce, spaceruje sympatyczny rycerz średniowieczny i jego dziewczyna, reprezentująca wojska amerykańskie. 

Nie żeby to ciągłe mieszanie się czasów, połączone z nawiązywaniem ahistorycznych przyjaźni (lub ponadczasowych nienawiści) nie miało swojego specyficznego uroku. I nie żebym miała cokolwiek przeciwko temu ciągłemu biciu się, dawaniu sobie w przysłowiową mordę i wybijaniu w pień oddziałów przeciwnika - sama w gruncie rzeczy nie jestem od nich lepsza i pomimo "Rozwiniętej Retoryki" mam mordercze zapędy. Z równie dziecięcą jak u panów radością zaspokajałam je u "listonoszy" z Północy (czyli przemiłych Panów z 58th New York Volunteers Regiment), którzy pokazali mi jak używać karabinu Springfield. Postrzelałam również trochę z MG 34 u równie sympatycznego Powstańca Śląskiego. Może więc to całe gadanie o "różnicy płci", to jedna wielka bujda? Tak czy siak - w mundurze czołgisty NVA jest mi wybitnie do twarzy.

Członek Berliner Mauer jako Obelix i Rzymianie ze Stowarzyszenia Pro Antica.
Wystrzałowa babka, czyli ahistoryczne spotkanie międzykulturowe.
Kolejne przyjacielskie spotkanie na przestrzeni dziejów.
Kto by pomyślał, że mur berliński ma AŻ TAKĄ historię...?
Członek Berliner Mauer w masce gazowej typu "Buldog" szykuje się do ataku gazowego.
Dziewczę z Dawnych Czasów szyjące lalki z gałganków.

środa, 21 września 2011

kulturoznawca czyli dziwny zwierz

Połowa września przyniosła zmiany. Nie tylko na blogu, jak widać, ale również u mnie. Oto bowiem musiałam po trzech latach zakończyć naukę i ponownie stać się studentem pierwszego roku. Nie jest to jednak przejaw odkrycia w sobie potencjalnego "wiecznego studenta" ani próba wyłudzenia od rodziców drugiej w mym życiu tyty. Te "rewelacje" zawdzięczam reformie szkolnictwa wyższego, przez którą nie mogę już sobie normalnie studiować na czwartym roku, tylko po zdobyciu "upragnionego" i och, jakżeż pomocnego w życiu zawodowym tytułu licencjata, musiałam oddać legitymację studencką (paranoja) i na nowo starać się o przyjęcie na studia, tym razem na Uzupełniające Magisterskie, czyli tzw. MU. (Skojarzenie z krową jak najbardziej na miejscu).

Pocieszające jest to, że nie tylko ja biegam z teczkami, klnę nad Irkiem (IRK - Internetowa Rejestracja Kandydatów) i zostaję zbluzgana przez pewną panią w dziekanacie, bo jest nas, kandydatów na MU, więcej. A większość z tych, którzy przeżywają to wraz ze mną, jest mi znana i dość bliska, ale to normalne. W końcu przez ostatnie trzy lata przeżywaliśmy wspólnie chwile szczęścia i niespodziewane horrory, które jakoś tak zawsze pojawiały się nagle, w odstępach mniej więcej półrocznych (hmmm.... dziwnie, prawda?). Razem także podlegaliśmy ciągłemu, zbiorowemu praniu mózgu, przez co mamy takie samo, spaczone poczucie humoru. Tylko kulturoznawcy śmieją się z np. takiego dowcipu (jest to styczniowe oświadczenie mojej koleżanki po-uczelnianym-fachu): 
Pragnę tylko dodać, że korzystając dzisiaj z dobrodziejstw illinx, jutro, niestety, będę we władaniu alea. Jedynym, co może przynieś mi ratunek będzie wykorzystanie mimicry i wcielenie się w Madzie, która jako jedyna potrafi wygrać agon z doktorem K. Homo ludens, pełną gębą.
Dlaczego kulturoznawcy się z tego śmieją? Nie wiadomo. Pewnie dlatego, że wszyscy się cieszą, że zrozumieli. (Tych, którzy nie zrozumieli, ale by chcieli, odsyłam tutaj). 

Ale co innego żarty, a co innego prawdziwe życie. Mało kto kupując bułki w sklepie myśli o powyższym podziale zabaw, którą wymyślił Roger Caillois. Może i studenci kulturoznawstwa składają sobie z okazji urodzin życzenia typu: "Samych odkrywczych teorii i Wszystkiego Antropologicznego!", ale nikt normalny nie mówi o sobie, że jest: "prototeatralnym aktorem-kurtyzaną, który gra tylko dla zysku w postaci wpisu do indeksu..." (to dla odmiany mój kolega).

"Nikt normalny".... Ha! Że też ja musiałam trzy lata żyć z tymi ludźmi, żeby zrozumieć, że oni są tak samo jak ja całkowicie pozbawieni zdrowego rozsądku. Przed państwem scenka rodzajowa; występują: trzy studentki kulturoznawstwa; sceneria: nad kawą.
Studentka 1 - No, Zuza, to opowiadaj o tych swoich wojażach. Gdzie byłaś w tym roku? 
Studentka 2 (czyli ja); (macha lekceważąco ręką) - Ach, no wiecie... Na Gotlandii, trzy tygodnie. Klasycznie, na rowerze, jak co roku.
Studentka 3 - I co widziałaś? 
Studentka 2 - Och, w sumie to nic. Raukary,... 
Studentka 1 i 3 (bez większego poruszenia) - Acha...
Studentka 2 - ...stawianie krzyża z okazji Midsommar,...
Studentka 1 i 3 (bez większego poruszenia) - Yhym...
Studentka 2 - ... i grób Bergmana.
Studentka 1 i 3 (niepewnie) - ... Bergmana?
Studentka 2 - Bergmana.
Studentka 1 i 3 - Ingmara Bergmana?!
Studentka 2 - Tak.
Studentka 1 i 3 (przekrzykując się) - O Jezu! Gdzie? Jaki był? Ale "Poziomki", to ....! A dużo ludzi? No bo on.... W ogóle to kiedy on umarł? Będzie ze trzy, cztery lata, prawda? Tak, "Poziomki" były piękne, ale "Wakacje z Moniką", to... (Mówiąc o "Poziomkach" była oczywiście mowa o  "Tam, gdzie rosną poziomki" z 1957, z rewelacyjnym Victorem Sjöströmem w roli głównej). 

Wszystko to pomimo swej zabawności utwierdza mnie jednak w przekonaniu, że studia to w dzisiejszych czasach nie tylko picie i seks (tak swoją drogą - jeśli wierzyć statystykom 50% współczesnych studentek się prostytuuje. Zabawne, bo według innej ankiety drugie 50% jest dziewicami... hm....). W każdym razie miło jest znaleźć się w gronie pasjonatów lub, jak kto woli - szaleńców. Przysłowie mówi, że "Jeśli trafisz między wrony musisz krakać tak jak one". Ale czasami zdarza się tak, że wcale nic nie trzeba udawać - bo otaczające nas wrony, są takimi samymi wronami, jak my. I tym optymistycznym akcentem kończę i czekam na październik. Amen.

środa, 14 września 2011

bardziej i mniej pogodne strony ładnej pogody czyli kilka ciepłych i gorzkich słów do niedzielnych rowerzystów

Jak to kobieta - uwielbiam mieć rację, ale tym razem wcale nie jestem zachwycona. Tak jak przewidywałam, Lato wzięło i uciekło bez pożegnania. Z tego co mi donoszą moi prywatni korespondenci, a zwłaszcza taki jeden, który ma wieczne problemy ze skowronkami, to wspomniany przed chwilą Letni i Pogodny Zbieg uciekł chyba tylko ze Śląska, bo w innych kawałkach Polski można go jeszcze podobno spotkać. Tak czy siak w moim mieście już go nie ma. Liście trochę pożółkły, wino poczerwieniało z rozpaczy, a nawet z nieba trochę coś zaczęło pokapywać z tęsknoty. 

Ale nie ma tego złego... Oto pojawiła się moja ulubienica - Polska Złota Jesień. Jest o wiele sympatyczniejsza, ale i bardziej nieśmiała od prawdziwej Jesieni (pewnie dlatego tak krótko u nas gości) i choć jest bardzo podobna do Lata, to jednak znacząco się od niego różni. Jest ciepła i pogodna, ale już nie tak nachalna jak Lato i dodatkowo błyszczy na niebie srebrnymi Cirrusami (to takie delikatne, rozdmuchane przez wiatr chmurki, składające się z małych kryształków lodu, które - co ważne - nie zapowiadają opadów, tylko ładną pogodę) oraz czymś innym, bardzo wyjątkowym. Mam na myśli oczywiście Babie Lato. Są to nitki pajęcze, jednak nie takie ze zniszczonych pajęczyn jak to twierdzą niektórzy, tylko świeża nić przędna, którą wytwarzają małe pajączki, żeby z ich pomocą unieść się w powietrze, trochę tak jak maleńkie, ośmionożne latawce. Jakże ja im zazdroszczę!
a
Kolaż 145

Jednak wszystko to ma również i swoje złe strony. (Teraz, jak na rasowego Polaka przystało, muszę trochę pomarudzić). Oto w weekendy i popołudnia, jakby wyczuwając zbliżający się powoli, ale nieuchronnie koniec ładnej pogody, na okoliczne leśne ścieżki wylazło tłumnie coś, co ja nazywam Zmorą, a inni - Niedzielnymi Rowerzystami. 

Z jednaj strony należałoby się cieszyć, bo społeczeństwo się rusza i spędza czas na świeżym powietrzu, a nie przed telewizorem czy w supermarkecie, ale na miły Bóg! Spacerowiczów i sportowców-amatorów jest tak wielu, że praktycznie nie można sobie znaleźć wolnego miejsca, (trudno także delektować się wtedy widokami i kontemplować wczesno-jesienny krajobraz) nie mówiąc już o tym, że zamiast się zrelaksować, człowiek tylko rozgląda się na boki jak paranoik i zastanawia się, kiedy wyląduje w rowie albo na drzewie. 

Do tej pory przejechałam na rowerze dwanaście krajów i tylko tutaj, w Polsce, boję się jeździć na dwóch kółkach. To jakaś masakra moi mili i nawet wiem, z czego to wynika. Z jakiegoś powodu utarło się przekonanie, że jazdy na rowerze się nie zapomina i że każdy "głupi" na rowerze jeździć potrafi. Jednak utrzymanie się w pionie i kręcenie nogami a mądre jeżdżenie to dwie różne rzeczy. Wciąż nie mamy zbiorowej świadomości, że rower to taki sam pojazd jak każdy inny i że podlega zasadom ruchu drogowego, nie wspominając już o tym, że większość z nas niestety ładuje się na siodełko z solidnym bagażem własnej, prywatnej bezmyślności. Dlaczego jeżdżąc dróżką, niedzielni rowerzyści muszą poruszać się zbitymi stadami, liczącymi nawet do 15 sztuk, zamiast jechać gęsiego lub przynajmniej parami? Dlaczego niektórzy uparcie poruszają się całą szerokością, slalomują, a nawet jeżdżą lewą stroną, po angielsku? Dlaczego rodzice zabierają swe niedoświadczone pociechy tam, gdzie jest największy tłok i dlaczego nikt nie myśli o innych uczestnikach ruchu? Musze się przyznać, że sama w minioną niedzielę już nie wytrzymałam i puściłam soczystą wiązankę (zresztą z tego co słyszałam nie tylko ja) pod adresem pewnej paniusi, która pomimo sportowych ciuchów "pyrkoliła" sobie spokojnie 7 na godzinę i mimo iż widziała, że droga jest wąska, a z przeciwka nadjeżdża peleton, nie zjechała na bok, tylko uparcie jechała środkiem, świergoląc najnowsze ploteczki do równie "bystrej" koleżanki. 

Już nie mówię nawet o nord walkerach, którzy z uporem maniaka zamiast maszerować, ciągną swoje kijki za sobą (co mnie osobiście doprowadza do śmiechu i łez równocześnie) i rolkarzach, śmigających tudzież nieporadnie drepczących po ścieżkach rowerowych (przy okazji - za to są mandaty kochani! Rolkarze mają prawny zakaz wstępu na dróżki rowerowe, jak nie wierzycie, zapytajcie wujka Google). 

Skąd u tych wszystkich grup przekonanie o własnej świętości i nietykalności? Bądźmy szczerzy - przecież taki niedzielny spacer, nie ważne czy na nogach, hulajnodze czy rowerze, to jak wjazd w stado świętych krów na polu minowym. Laboga, laboga, laboga...! Albo mówiąc bardziej dosadnie z włoskiego: Stronzo! Cafone! Vaffanculo! 

Tak więc apeluję i błagam - POLACY! Weźcie i włączcie w końcu myślenie! Niech ta jesień będzie piękna, ale i bezpieczna dla wszystkich miłośników sportu i ładnej pogody. Bo nic nie jest tak przykre i dołujące, jak nasza narodowa bezmyślność.

piątek, 9 września 2011

"Secrets of an Old Typewriter" czyli trochę o maszynach do pisania

Wspominałam może o tym, że jestem właścicielką Mercedesa? Nie ma co prawda czterech kół ani silnika, ale jestem pewna, że niejednego moje maleństwo daleko poniosło w swoim mechanicznym życiu. Mój Mercedes ma bowiem 49 sprawnych klawiszy i jedną uszkodzoną czcionkę, przez co wizualnie sepleni i nie "wymawia" litery "L". Ale nikt z nas nie jest bez wad, nie zamierzam więc się go czepiać i mieć do niego o to pretensji. Moja mama nabyła go za grosze na jednym z targów staroci w kwietniu tego roku i zgodziła się przehandlować go (czy raczej wymienić) na znalezioną kiedyś przeze mnie malowaną w złote kwiaty starą maszynę do szycia marki Singer - uczciwa wymiana.

Maszyny do pisania darzę miłością od wczesnego dzieciństwa, kiedy to stawiałam pierwsze kroczki w słowie pisanym i na maszynie mojego dziadka wypisywałam zdania o ziarenkach groszku i innych ważnych oraz wartych uwagi zjawiskach. Później przez wiele lat cicho marzyłam o posiadaniu takiej na własność i oto jest. Nic nie może się równać dźwiękom towarzyszącym w trakcie pisania. "Jak wystrzał z karabinu" powiadał bohater jednego z moich ulubionych filmów. Zresztą podzielam z tą postacią nie tylko obsesję na punkcie maszyn do pisania, ale także "Ojca chrzestnego", jednak to jest temat na oddzielną historię.

a

Tak czy siak, kiedy na przełomie lipca i sierpnia napisała do mnie niejaka Kelly z propozycją, by mój kolaż właśnie z maszyną do pisania został wykorzystany jako okładka do powstającej właśnie książki Susie Duncan Sexton nie mogłam przejść obok tego obojętnie. Już sam tytuł zwrócił moją uwagę i sprawił, że bez większego zastanowienia zgodziłam się na tę współpracę. Ebook o wdzięcznym tytule "Secrets of an Old Typewriter" pojawi się dopiero 21 września, ale już można oglądać okładkę. I nie powiem, czytając komentarze, nie mogę się nie uśmiechnąć i nie odczuć pewnej dumy.

Nie mogę jednak przestać filozofować i zastanawiać się nad tym w typowy dla mnie sposób. Być może w jakiś przedziwny sposób dwie Zuzanny, które urodziły się w zupełnie różnych miejscach i czasach, i które nie mają z sobą kompletnie nic wspólnego, spotkały się przy jednej i tej samej maszynie do pisania, która czerni się teraz dumnie na okładce. Hmm... Czyżby to właśnie był sekret maszyny do pisania? Pozostawiam bez odpowiedzi.

Okładka "Sekretów..." na bazie kolażu 204 - oryginał do obejrzenia TUTAJ

czwartek, 1 września 2011

żółkną nawłocie czyli "jesień idzie, nie ma na to rady"

Wszystko przeleciało niepostrzeżenie. "Gdzie zniknął sierpień? Gdzie lato?" pomyślałam z lekką zgrozą, jadąc dzisiaj podmiejską kolejką do Katowic. Za oknem żółciły się wściekle łany nawłoci i to w takiej ilości, że wszystko stało się dla mnie jasne i nie pozostawiało najmniejszych wątpliwości: sierpień przeminął. Już to było dla mnie odkryciem strasznym, a potem wcale nie było lepiej, bowiem parkowy jesion przy przystanku autobusowym również zaczął powoli oblekać się żółcią, (mimo iż jego sąsiedzi wciąż się zielenią). Wydało mi się to "dziwnie znajome" i nie pomyliłam się. 
drzewa zielone
lecz jesion się jesieni
pierwszy przeczuwa 
No tak, wrzesień 2009, a tu się nic nie zmieniło... Ostateczną kropkę nad "i" postawiło dzikie wino rosnące na moim balkonie, które także zaczęło się powoli rumienić. Tak więc nie ma najmniejszych wątpliwości! To wszystko razem może oznaczać tylko jedno - lato odchodzi. "Zdrajcy!" chciałoby się krzyknąć, ale trudno mieć do kogokolwiek pretensje. Jednakże jest to przygnębiające, biorąc pod uwagę jak krótko w tym roku lato u nas gościło. Mam wrażenie, że wymyka się cichaczem, po angielsku, jak grzeczna dziewczyna z przeciągającego się przyjęcia koktajlowego. Na razie tylko wachluje się znacząco tą nawłocią i dyskretnie przesuwa się powoli w stronę drzwi, ale zanim się obejrzymy zwieje, podciągając wysoko pstrokatą spódnicę i zabierając ze sobą wszystkie maliny, kolorowe światełka i motyle.

Zresztą to nawet zabawne. Co roku media i internauci śmieją się, że "zima zaskoczyła drogowców". Parafrazując, czy nie jest tak, że nas co roku zaskakuje nagły koniec lata? Toż to nawet Starsi Panowie śpiewali o "Niespodziewanym Końcu Lata" (program X Kabaretu). Od razu przypomina mi się Kalina Jędrusik jako "Jesienna Dziewczyna" i dopada mnie nostalgia. Chociaż mogło być gorzej - zawsze mogła to być piosenka Dosmucacza.


Zdałam sobie równocześnie sprawę, że jestem tu z Wami od raku. Ba, nawet więcej, bo od 13 miesięcy. Szczerze mówiąc nie sądziłam, że do tego dojdzie (z natury jestem dość sceptyczna). No i faktycznie - kilka razy było krucho. Ale już chyba wiem, jakie błędy popełniłam w przeszłości i jak je wyeliminować. 

Początkowo miał to być blog o kolażach i haiku. Nie zamierzam z tego rezygnować, ale czas rozszerzyć asortyment. W najbliższym czasie planuję więc małą przebudowę bloga.

Tak więc z okazji wczorajszego Dnia Bloga (kto by pomyślał, że jest coś takiego), spóźnionych pierwszych urodzin 17sylab oraz niezapowiedzianego końca lata życzę sobie i Wam kolejnego fantastycznego roku oraz dziękuję, że jesteście tu ze mną. Amen!

niedziela, 28 sierpnia 2011

"nie zgadzam się z tobą, że Niemcy jedzą dużo ziemniaków" i inne kwiatki językowe

Tak się zastanawiam, dlaczego dialogi w książkach do nauki języków obcych są zawsze takie... dziwne. No tak, tak, oczywiście - chodzi o jak najszersze pokazanie nowego słownictwa, jego zastosowania, konstrukcji zdania, itd. Ale mimo wszystko dialogi otwierające każdą nową lekcję (bez względu na język) zawsze budziły we mnie konsternację zmieszaną z rozbawieniem. Teraz przechodzę to na nowo. 

I o ile: "Il caffè di Federico è dolce" ("Kawa Fryderyka jest słodka") niezmiennie wydołuje uśmiech na mojej twarzy, to kilka innych kwestii sprawia, że zaczynam poważnie wątpić w powodzenie mojej misji płynnego mówienia w języku, w którym powstało najpiękniejsze zdanie świata (mam oczywiście na myśli: "l'Amore che muove il sole e l'altre stelle").

Jeśli więc idzie o najdziwniejsze zdania, jakie miałam okazję znaleźć w podręczniku do nauki włoskiego, to trochę ich jest. Przedstawiam tylko kilku pretendentów do tronu. (Zdania i tłumaczenia autentyczne):

1. (na rozgrzewkę) które rozczula mnie swoją prostotą:
- Laura ha un gatto simpatico. 
- Laura ma sympatycznego kota. 

2. Mój ulubiony! (Każda kobieta powinna się go nauczyć na pamięć)
- Io non sono d'accordo con te, anch'è perchè tu non hai ragione.  
- Ja nie zgadzam się z tobą, tym bardziej, że ty nie masz racji.

3. Wyjaśniające zawiłości różnic kulturowych:
- Dai, è vero che sono tedesca, ma non prendo molte patate a pranzo!
- No coś ty! To prawda, że jestem Niemką, ale nie jem dużo ziemniaków na obiad!

4. Czyli zdanie z cyklu "zdrowie i uroda":
- Non ti preoccupare, domani partiamo in vacanza, forse dimagrisci grazie all'aria fresca. 
- Nie przejmuj się, jutro wyjeżdżamy na wakacje, może schudniesz dzięki świeżemu powietrzu. 

5. No i mój faworyt, czyli dialog drugi z lekcji 4, który pozwolę sobie zacytować już w całości po polsku: 
Maria: Skarbie, słyszysz (tę) muzykę? 
Roberto: Tak, słyszę (tę) muzykę, ale co to jest? To są instrumenty, których nie znam.
Maria: Tak śpiewają ptaki!
Roberto: Ah, jakież to piękne! Ale może otworzymy okno, w ten sposób będziemy je słyszeć jeszcze lepiej, co ty na to?

Czy jest na sali lekarz? C'è un medico in sala? Bo mam silne wrażenie, że zaszkodził mi wczorajszy upał. Na szczęście dzisiaj przyszło lekkie ochłodzenie po wieczornej ulewie, a w moim mieście szaleją piraci. Może więc warto odłożyć książki i iść napić się rumu? 
szumią jak fale
drzewa szarpane burzą
wręcz widzę okręt
W takim razie - Ahoj! E vederti!

niedziela, 21 sierpnia 2011

sierpień czyli "wiedz, że coś się dzieje"

No i jak to ten czas leci. Już 21 sierpnia, co oznacza, że za półtora tygodnia (dokładnie za 10 dni) moje podwórko będzie wolne od rozwrzeszczanych dzieciaków. Oto bowiem wielkimi krokami zbliża się największy ogranicznik wolności nieletnich krzykaczy - szkoła

Mnie jako studenta to oczywiście nie dotyczy. Przede mną jeszcze ponad miesiąc bel far niente. Mogę więc z czystym sumieniem i spokojem stwierdzić, ze cieszę się na zbliżający się nieuchronnie wrzesień. Jedynymi osobami, które podzielają mój entuzjazm są chyba tylko pierwszaki, dla których pierwsze w życiu tornistry, piórniki z kredkami no i oczywiście tyty są wystarczającą zachętą, by w radosnych podskokach wkroczyć do tej jaskini lwa, z której wyjdą najwcześniej za 9 lat i skutecznie odganiają wszelkie ewentualne smutki. (Do czasu). 

Zauważyłam jednak u siebie niepokojące objawy, praktycznie do tej pory jeszcze niespotykane. 

Późne przedpołudnie. Jeszcze wymiętoszona po niedawnym wygrzebaniu się z łóżka, ale już po śniadaniu, siadam z pierwszą tego dnia kawą przed komputerem. Szybkie sprawdzenie poczty oraz rzeczy "stałych" (każdy ma kilka taki stron, na które wchodzi zawsze i wszędzie, sprawdzając czy nie nastąpiła przypadkiem jakaś aktualizacja). Dodatkowo obowiązkowe kliknięcie na Pajacyka i Pustą Miskę. Jeszcze zanim kawa wystygnie wszystko jest już sprawdzone. Co teraz? 

Ja - Nie chce mi się tu siedzieć. 
Mama - To nie siedź.
Chwila milczenia. 
Ja - Wiesz co... Idę się pouczyć. 

Jak mogło do tego dojść? 
Come è potuto succedere? Come?! 

czwartek, 4 sierpnia 2011

o zakochanych mrówkach

Powrót ze słonecznej Gotlandii w tak zimną i deszczową Polską rzeczywistość nie był zbyt przyjemny. Długo porządkowałam zaległe sprawy (sporo ich jeszcze zostało) i załatwiałam te najnowsze i najświeższe, ale nie dało mi to zapomnienia od nieznośnego, chronicznego deszczu, który padał, mżył, kapał, chlipał, lał, spadał, kropił i bębnił. Do wczoraj, kiedy to w końcu powróciło do nas słońce. Dzisiaj również było pięknie i słonecznie, więc nic dziwnego, że wędrując chodnikami i skwerkami na autobus, natknęłam się na sporo uskrzydlonych mrówek.

Gdzieś kiedyś czytałam, niestety nie pamiętam gdzie, że kiedy mrówka się zakocha, wyrastają jej skrzydła. Wylatuje wtedy w powietrze i fruwa na tych skrzydełkach, pełna nadziei. A później kończy swój lot i opada na ziemię tylko po to, żeby odciąć swoje skrzydła i już nigdy więcej nie kochać. 

Równocześnie dowiedziałam się ostatnio, że zjawisko latających mrówek, to tak zwana "rójka" czyli "liczne wystąpienie uskrzydlonych owadów dorosłych w celu odbycia lotu godowego". Innymi słowy w ciepłe, letnie dni z mrowisk wychodzą takie właśnie uskrzydlone mrówcze osobniki i wzlatują w powietrze. Po takim locie miłosnym samice odlatują, szukając miejsc na nową mrówczą kolonię, zaś samce - umierają. Smutne. 

Czyżby to wszystko znaczyło, że skrzydła wcale nie dają wolności? Mimo tego wciąż powtarza się, że "miłość uskrzydla", że "dodaje skrzydeł". Może te dwie teorie się łączą, a może nie. A może nie mają tak naprawdę najmniejszego znaczenia, bo najważniejszy jest sam lot. I miłość. 

Kolaż 012
Przy okazji zapraszam na nowego bloga mojej dobrej przyjaciółki - słodkiej, ale jednak równej babki. Będzie smacznie i kalorycznie. Bon appetit!