czwartek, 28 czerwca 2012

"Książki? Wielu moich przyjaciół jest ksiażkami..."

...a raczej - pochodzi z książek. Inna sprawa, że chyba cierpię na jakąś dewiację literacką, bo wszystko kojarzy mi się z czymś, co kiedyś czytałam. ("A czy nie powinno być odwrotnie?" pyta dalej Kathleen Kelly z "Masz wiadomość"). Jest to u mnie wręcz chorobliwe i niemożliwe do powstrzymania.

Wspominając w rozmowie kolegę z czasów szkolnych odruchowo przyrównuję go z wyglądu i zachowania do Severusa Snape'a, a patrząc na nadciągającą burzę mimowolnie zaczynam nucić "Metamorfozę" Stachury, zaczynające się od gardłowego: 
Góra
chmury pękały czarne
coraz czarniejsze 
jakby koni frygijskich groźne tabuny 
aż grom 
przeszył obraz nie dokończony jeszcze
(...) 
I tak dalej, w ten deseń.

Natomiast wchodząc np. do kościoła Mariackiego w Katowicach (po raz pierwszy mimo iż studiuję w jego bliskim sąsiedztwie od czterech pełnych lat, o ironio) od razu zostaję w duchu zasypana cytatami z "Katedry Marii Panny w Paryżu" tudzież, jak kto woli, z "Dzwonnika z Notre Dame" Hugo. W głowie płoną mi wyraźnie, jaskrawymi, drukowanymi literami cytaty, między innymi mój ulubiony, pochodzący z księgi jedenastej (rozdział pod tytułem "Trzewiczek"):
- (...) Gdybyś wiedziała, jak ogromnie cię kocham! Jakim sercem jest moje serce! Jak zaparłem się wszelkiej cnoty! Jak rozpaczliwie zaparłem się samego siebie! Ja, uczony - drwię z nauki; ja, szlachcic - hańbię nazwisko; ja, ksiądz - z mszału czynię poduszkę dla lubieżności, w twarz plwam Bogu memu! Wszystko dla ciebie, czarodziejko! Żeby stać się bardziej godnym twojego piekła! (...)
(Ach ten słodki, mrrroczny romantyzm XIX-wieczny!) Jednak na tym nie koniec. Nawet zwykłe przejście obok mydlarni staje się pretekstem do wspomnienia książki "Fight Club" i usłyszenia w uszach głosu, który przekonuje, że "z wystarczającą ilością mydła można wysadzić wszystko". (Pan Da reaguje na to niezwykle entuzjastycznie i rozpaczliwie namawia mnie, żebyśmy jednak weszli do sklepu).

Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Czy to już objaw szaleństwa, czy cecha charakterystyczna zapalonych czytelników i czytaczy. Tak czy siak, ze zgrozą stwierdzam, że lista książek do przeczytania drastycznie mi się wydłuża zamiast kurczyć. "Witches abroad" Pratchetta stoi zaczęte-nieskończone. "Czary i czarty polskie" Tuwima stoją na mojej półce podręcznej i czekają na cichy, samotny wieczór, kiedy to zasiądę wygodnie w skupieniu (i z kieliszkiem wina) żeby poświęcić im całą uwagę. Zamiast kończyć "Narrenturma" Sapkowskiego kupiłam "Kolor Purpury" Walker, którą pochłaniam, mimo iż zmuszam się do dawkowania sobie tej przyjemności. Wczoraj w antykwariacie dorwałam "Antropologię kulturową" którą koniecznie muszę przeczytać, a jeszcze czeka na swoją kolej "Trium owiec" Leonie Swann czyli druga część owczego kryminału filozoficznego. 

Tyle książek - tak mało czasu. Z rozpaczą dorabiam więc kolejne zakładki (także dla Krewnych I Znajomych Królika) i czekam na zmiłowanie... w sumie nawet nie wiem kogo. W takim razie "kieruję tę modlitwę do dowolnego boga, który w tej chwili słucha" jak mawiają mieszkańcy Świata Dysku. 
Zakładka dla taty, z jednym z jego ulubionych cytatów

Zakłada zrobiona dla Mamusi Muminka


Zakładka dla pewnego... mrukliwego miłośnika filmów :)


wtorek, 12 czerwca 2012

kiedy w(y)padniesz miedzy kawki musisz krakać tak jak one

Znowu się zaczęło. Myślałam, że w tym roku mnie to ominie bo to już połowa czerwca (jakby nie było - późno), ale jednak nie - oto znowu jestem świadkiem niefortunnych pierwszych ptasich lotów.

Tak się jakoś składa że moje podwórko wyjątkowo upodobały sobie kawki. Tak się utarło, że gołębie nie za bardzo nas lubią (ciekawe dlaczego?) ale kawki gniazdują w moim sąsiedztwie bardzo chętnie (podobnie jak koty i jeże, ale to oczywiście trochę inna partia). Powiem szczerze, że bardzo fajne z nich ptaszyska. Może nie wyglądają na specjalnie mądre, ale są wbrew pozorom bardzo cwane i sympatyczne, z tym swoim śmiesznym chodem i ciekawskim spojrzeniem. Naprawdę - zabawne z nich stworzeniach. 

Dwa dni temu od pracy odciągnął mnie kawczy lament. Zbiorowym krakaniom nie było końca, więc od razu wiedziałam co się święci. Zajęłam stanowisko obserwacyjne, najpierw przy oknie, potem na balkonie. Nie pomyliłam się. 

Jak co roku znalazła się jakaś ofiara losu, która albo za bardzo zawierzyła swoim zdolnościom albo po prostu miała zwyczajnego pecha i wyleciała z gniazda, na łeb, na szyję i na złamanie dzioba, że się tak wyrażę. Pokurcz dreptał pod murkiem okalającym plac przedszkolny tłukąc od czasu do czasu skrzydłami, a rodzice, wujostwo, starsi kuzyni a pewnie i dziadkowie siedzieli na gałęziach i siatce ogrodzenia i darli dzioby ile sił w kawczych płucach. Przez dłuższą chwilę przypatrywałam się całej scenie i w końcu postanowiłam interweniować. Znowu...

Jakieś trzy lata temu przyniosłam jedną taką ofiarę do domu, a raczej na balkon, żeby jej nic nie zeżarło. Ofiara okazała się mieć charakter godny dezertera, bowiem trzy razy spadała ze wspomnianego balkonu do ogródka pod nami jak przystało na nielota-kamikadze. Za trzecim razem straciłam cierpliwość i machnęłam ręką. Niech sobie siedzi w krzakach, skoro taka uparta. Z tego co potem widziałam łaziła po podwórku ale nie wiem co się z nią ostatecznie stało. 

W zeszłym roku znalazłam dla odmiany porzuconego nieszczęśnika, nad którym nikt nie krakał, więc łatwo było się domyślić, że rodzinka spisała go na straty. Nie było to specjalnie zaskakujące, bo maleństwo zachowywało się wyraźnie dziwnie, przekręcało na grzbiet przy machaniu skrzydłami i waliło dziobem w chodnik, więc niewiele myśląc razem z mamą wpakowałam ptaszysko do torby i zaniosłam do weterynarza, na drugi koniec miasta. Bardzo miły pan weterynarz kawkę obejrzał i stwierdził, że niestety nic już ze stworzenia nie będzie, bo jakiś wirus czy inna bakteria mu stawy wyżera, więc jedyne co mógł zrobić, to zakończyć cierpienia sieroty. Był to dla mnie bardzo niemiły kubeł zimnej wody i do dzisiaj czasami sobie o tym myślę. 

W tym roku stałam więc na balkonie i oceniałam sytuację. W końcu podjęłam decyzję, ubrałam buty i wlazłam za ptaszyskiem do opuszczonego, nieużywanego nigdy śmietnika i wyciągnęłam je z chwastów. Przejście przez płot nie wchodziło w grę, ale kawka okazała się być na tyle mała, że wspólnymi siłami przecisnęłyśmy ją jakoś przez jedno z większych oczek siatki, żeby jej w nocy koty nie znalazły. Ukryła się pod uschniętym bzem. 
Dzisiaj rano obudziło mnie krakanie. Cała rodzina wespół w zespół z pokurczem łaziła po podwórku przedszkolnym, bezpiecznie za siatką i polowała na robale.

Byłaby z tego piękna metafora w opowieści o dorastaniu, wchodzeniu w dorosłość i zaczynaniu nowego życia. Ale po co...?

Fino alla prossima volta.

Kolaż 094

niedziela, 3 czerwca 2012

bunt na pokładzie czyli "Niebieskie Konie..." część 2

Intuicja czarownicy mnie nie zawiodła i rzeczywiście - tak jak zapowiadałam w kwietniu - następuje kolejna porcja wieści z pierwszej linii papierowego frontu mojego notesu. Przez te półtora miesiąca trochę się pozmieniało, głównie jeśli idzie o ilość mieszkańców.

Pierwszą nowością i wielkim zaskoczeniem dla wszystkich było pojawienie się Papi Lotki. Trudno określić jaka właściwie jest relacja z PiPim Nielotem ani jak długo się znają, ale jedno jest pewne: "Papi Lotka w przeciwieństwie do PiPiego nie jest nielotem tylko lotem a raczej lotą. Młodą lotą czyli lotką. Do tego jest zalotną papilotką (ogólnie) i to wściekle kreatywną. Często ją ponosi na skrzydłach artyzmu". Od PiPiego różni ją więc posiadanie ciemnych skrzydełek i skręconego (papilotem) dzyndzla na czubku głowy. Od chwili jej zamieszkania w notesie zagarnęła dla siebie wszystkie notatki poświęcone ogólnie pojętej "artystyczności". Poza tym znalazła swoje powołanie życiowe, a mianowicie przekomarza się z Panem Dą. Kiedy się wprowadziła PiPi "wyglądał jak napuszona cytryna" i "dla odmiany nie był pewien do czego to doprowadzi". Pan Da "zaczął się mimowolnie zastanawiać czy był kiedykolwiek zakochany. Dziwne... Pan Da zwykle nie zachowuje się w ten sposób...". "Małemu Czesławowi było wszystko jedno, bo jest wciąż za mały by zrozumieć złożoność pewnych rzeczy. Zastanawiał się tylko czy będzie mógł z Papi popatatajać". "Azzurro... przepraszam... Marco tymczasem bardzo się ucieszył. Wiadomo - włoska krew nie zna różnic gatunkowych".
Po Papi pojawił się zaś Fantom. Niewiele wiem o tym maluchu poza tym, że jego tatusiem był prawdopodobnie Upiór z Opery - to by tłumaczyło imię (rodowe) i buźkę rysowaną na bazie yin - yang. PaPi twierdzi, że tak naprawdę nazywa się Fan Tomas, co nie przekonuje racjonalnego PiPiego Nielota ("który wciąż jest lekko nieufny wobec PaPi") i który przekonuje, że poprawniej będzie mówić Fan-Tomasz. W każdym razie Upiór Junior jest jeszcze mniejszy niż Czesław (ach, ten mój mały głupiutki Czesław!) co jak się często zdarza w takich przypadkach - zaowocowało wielką przyjaźnią dwóch małych stworzonek. Co prawda brak im wspólnych zainteresowań (Fantom nie patataja ani nie pisze wierszy), poza tym nie potrafi mówić (robi co najwyżej smutne miny), ale bawią się wspólnie z dala od spraw dorosłych. Ostatnio dokleiłam do notesu notatkę znalezioną w innym zeszycie. PiPi Nielot długo ich szukał i w końcu znalazł - schowali się pod doklejonym papierem. Te dzieci... 



Na kartach pojawiły się także czarownice zielne, które nic nigdy nie mówią (tylko się wiją jak małe kijanki) a także Wolfgang, ale nie wiadomo czy zostanie na stałe. Wygląda na... dzikiego zwierza.


 
W każdym razie w notesie zaczyna się robić... ciekawie. Dla tych, którzy wątpią - to wszystko dzieje się samo i naprawdę nie mam wpływu na tę menażerię. Zaraz po weekendzie majowym naskoczył na mnie Pan Da z pretensjami "Gdzie byłaś przez cały długi weekend cholero!?". Na moje tłumaczenia nie zareagował, więc spytałam, czy mam mu narysować grilla. Oburzył się. "Czy ty widziałaś kiedyś grillowany bambus, kobieto?". PiPi i PaPi byli bardziej wyrozumiali. Kolejna awantura także została wszczęta przez Pana Dę. "Pan Da wyglądał na oburzonego" i krzyczał "Co to niby za wklejanki!?". Jak można się domyślić poszło o wklejenie do zeszytu notatek "obcego pochodzenia". W mojej obronie stanęła PaPi Lotka, argumentując że "to jej notes i ma prawo wklejać co jej się podoba!". Pana Dy to nie przekonało. Uparł się, że on "tu mieszka! To nasza przestrzeń życiowa!". PaPi Lotka chyba machnęła na to bezradnie skrzydełkiem, a PiPi Nielot skomentował to tylko krótkim "uważaj z tą przestrzenią życiową bo ci jeszcze wąsy wyrosną". Niestety - wygląda na to, że Pan Da jest zwierzęciem nie dość że cynicznym to jeszcze terytorialnym. I o ile akceptuje niebieskie konie i łosie które nie piszą wierszy to nie będzie tolerował niczego, co nie powstało bezpośrednio na kartach notesu. Może nie lubi kleju, nie wiem.



W każdym razie jak to się wszystko potoczy dalej - nie mam pojęcia. Ani kto się pojawi w najbliższym czasie. Wszyscy się chyba zadomowili na stałe (nie wiem tylko jakie ma plany Wolfgang, ale coś mi się wydaje, że węszy za jakimś przytulnym kątem). Mam tylko nadzieję, że niczego nie podpalą ani nie zdemolują. Oraz że Panu Dzie nie urosną jednak te wąsy...

Alla prossima volta!