niedziela, 23 stycznia 2011

o wakacyjnych wspomnieniach i dobrych ludziach, których spotykamy

Co można robić w zimne, ciemne, styczniowe wieczory? Można marudzić na wspomniany już chłód i mrok, można zapaść w muminkowy sen zimowy, można jak Włóczykij uciekać na południe i zajadać się pomarańczą, albo zaszyć się w jakimś ciepłym kącie i oglądać zdjęcia z minionych wakacji. Łatwo się domyślić, że niedawno wybrałam ostatnią możliwość. 
Przeglądałam te zdjęcia, przypominałam sobie różne sytuacje oraz miejsca i śmiałam się coraz bardziej. Spotkało mnie w zeszłym roku tyle dobrych rzeczy, jak zawsze zresztą. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy podstawa tego zjawiska leży w moim statucie (turysta na rowerze jest "lepszy" od turysty w aucie, który tylko przejdzie przez daną wioskę czy miasteczko i nie zobaczy ani niebieskiej doniczki, ani ławki pod kasztanowcem, ani nie zje lodów w naszej kawiarni i z nikim nawet "cześć-cześć" nie wymieni), czy w dobroci spotykanych ludzi, albo w moim prywatnym farcie i pozytywnym nastawieniu. Myśląc o dobrych rzeczach podobno przyciągamy je do siebie. A nawet jeśli nie przyciągamy, to zauważamy głównie te dobre a nie złe sytuacje, więc w sumie wychodzi na jedno. Wydaje mi się jednak, że źródło moich dobrych przygód leży we wszystkim po trochu. 
Przeglądam te zdjęcia i ponownie spotykam tamtych ludzi. Wspominam blondynkę ze sklepu ze starociami o wdzięcznej nazwie "Hamstern Tur och Retur", która specjalnie wybiegła za nami ze sklepu, żeby poczęstować nas pysznym ciastem z rabarbarem oraz z wiśniami. Znowu rozmawiam z rowerzystą Piterem, który samotnie przemierzył Norwegię i wracał do swego domu gdzieś na południu Szwecji. Śmieję się do dwóch starszych norwegów, którzy w ramach bonusu do zakupu pewnego niedużego, ale bardzo ładnego obrazu obdarowali nas kryształowym lusterkiem w posrebrzanej ramie z monogramem. Przypominam sobie "szalonego" malarza mew, tworzącego swoje obrazy na kawałkach wyrzuconych przez morze desek (wciąż mam w portfelu jego wizytówkę) no i znowu myślę o małej dziewczynce, o wdzięczmy imieniu Viera. Nie wiem, ile Viera miała lat, pewnie około ośmiu. I pomimo wielkiej bariery językowej - ona nie znała ani angielskiego, ani polskiego, a ja niestety nie władam szwedzkim, to świetnie się ze sobą porozumiałyśmy. 
Brakuje mi tego bardzo, tej swobody i ogólnego ludzkiego zaufania kiedy jeżdżę zabrudzonymi autobusami, słucham przekleństw na zaplutych ulicach i jestem poszturchiwana przez niemiłe starsze panie w sklepowych kolejkach. Ale zaraz powraca mi dobry nastrój, bo zdaję sobie sprawę, że za parę miesięcy znowu gdzieś pojadę i będę miała fajne przygody oraz przypominam sobie, że Viera miała oczy niebieskie i piękny, słoneczny uśmiech małej dziewczynki. 

kolaż 150

3 komentarze:

  1. Viera Viera czarne oczy miała xD taka piosenka kiedys była. disco polo chyba.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaciekawiła mnie Zuzanno Twoja myśl:
    „(turysta na rowerze jest "lepszy" od turysty w aucie, który tylko przejdzie przez daną wioskę czy miasteczko i nie zobaczy ani niebieskiej doniczki, ani ławki pod kasztanowcem, ani nie zje lodów w naszej kawiarni i z nikim nawet "cześć-cześć" nie wymieni)”

    Życzliwość nie lubi pośpiechu.
    Spróbowałem napisać o tym tankę. :)

    powolny spacer
    wokoło uśmiechnięci
    życzliwi ludzie
    spotykając przyjaciela
    chętnie zatrzymują się

    Pozdrawiam,
    Adam

    OdpowiedzUsuń
  3. :)Nie wiedziałam, PAULINO.


    ADAMIE, bardzo udana tanka, to muszę przyznać w pierwszej kolejności. A z owym założeniem, że życzliwość nie lubi pośpiechu, muszę się zgodzić. Tak to już jest, że inaczej (i chyba lepiej) poznaje się świat i ludzi, jeśli poświęci im się wystarczająco dużo uwagi, a nie pogalopuje do następnej atrakcji turystycznej by zrobić kilkanaście zdjęć. Ale to dotyczy nie tylko wakacyjnego życia.

    OdpowiedzUsuń