niedziela, 8 maja 2011

"Nieplanowane" czyli co mają wspólnego kolaże, Wesoły Gnom i spadomisie

To co zaraz napiszę, jest w sumie to na swój sposób zabawne, a nawet prześmiewcze. Bo nie wiem czemu, ale większość moich działań życiowych, która zakończyła się jako-takim sukcesem zwykle była nieplanowana. Natomiast rzeczy zaplanowane - odwrotnie, często przechodziły bez echa albo zwyczajnie pozostawały niezrealizowane. Zastanawia mnie, czy to dotyczy tylko mnie, czy też większość ludzi cierpi na taką przypadłość. Przez to właśnie nauczyłam się trzymać język za zębami i raczej nie wspominać o czymś, co jest w fazie projektowej. Dzięki temu oszczędzam sobie wstydu i prywatnych rozczarowań. Ale do rzeczy.

Kiedy w 2008 roku dostałam od przyjaciółek zbiór haiku nie podejrzewałam, że sama zacznę "łapać momenty" i "liczyć sylaby". Kiedy już zaczęłam pisać - nie wiedziałam, że zacznę tworzyć kolaże jako ilustracje do swoich tekstów. W momencie stworzenia pierwszej haigi nie spodziewałam się, że wszechpotężny i wszechobecny Internet postawi na mej drodze Wesołego Gnoma z Dalekiej Krainy Spadomisiów czyli egzotycznej Australii. Kiedy już Wesoły Gnom (który w szybkim czasie objawił się pod bardziej ludzkim imieniem John) pojawił się w mojej skrzynce odbiorczej nie wiązałam z jego sobą żadnych planów. Ale od komentarza do komentarza, od kolażu do kolażu i John zamachał mi wirtualnie przed nosem magazynem "Collagista!", z moimi pracami w środku. Po tym miłym wyróżniku myślałam, że nic już się więcej z kolażami nie ruszy, no bo co jeszcze mogło się ruszyć? Jak to miałam okazję usłyszeć "poezja w Polsce jest nieekonomiczna", a kolaż jako technika plastyczna nie jest zbyt rozpowszechniony i zwykle kojarzy się z wydzierankami ze szkoły podstawowej. Tak więc sobie siedziałam, pisałam, kleiłam i nie planowałam nic nowego. A tu niespodzianka.

Wesoły John znowu pojawił się w moim życiu wirtualno-artystycznym i zaproponował mi całkowicie niewirtualną, zbiorową wystawę w galerii ANU school of art w Canberrze. Oczywiście zgodziłam się z radosnym przytupnięciem.

Pomijając to, jak bardzo się z tego faktu cieszę, to tak się zastanawiam jak to jest. Bo kiedy tylko próbuję zrealizować coś w Polsce - nic z tego nie wychodzi. Za to za granicą układa się samo, bez mojego "chodzenia i proszenia". No i tutaj rodzi się pytanie - czy to kwestia mojej "klątwy", czy też  Polska jest całkowicie nieprzyjazna dla sztuk plastycznych. Nie szukam odpowiedzi, bo mam przykre przeświadczenie, że odpowiedź mi się nie spodoba. Wolę więc się cieszyć pierwszym wernisażem, na którym nawet nie mogłam się pojawić. Ale może to i dobrze - takie spadające z drzew misie koala mogą być groźne...

4 z 22 kolaży, które można obecnie zobaczyć w ANU school of art.

Plakat reklamujący wystawę (na bazie pracy Edvarda Derkerta )

5 komentarzy:

  1. Przyjmij moje szczere gratulacje i serdeczne wirtualne uściski. Cieszę się razem z Tobą.
    Adam

    OdpowiedzUsuń
  2. Dygam, kłaniam się i bardzo serdecznie dziękuję Adamie. :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. no:) czyli wychodzi na to, ze lepiej nic nie planować;) no i oczywiście GRATULUJĘ:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzień dobry, dzień dobry. Kłaniam się i przedstawiam - jestem Bufka, co przypadkowo wpadła i się zakochała, co nigdy formy haiku nie znała. Zaciekawiona nie tylko siedemnastoma sylabami, bo także i kolażami, wpadnie tu jeszcze kiedyś i coś po sobie zostawi.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bufka jak rozumiem również przywędrowała tutaj z Doliny Muminków? :) Ciesze się bardzo z tak miłego towarzystwa i również kłaniam uprzejmie.

    OdpowiedzUsuń